Październik miesiącem dyni - co do tego nie ma wątpliwości. Jest święto dziękczynienia, z indykiem i pumpkin pie, są dynie na schodkach przed niemal każdym domem jako jesienna dekoracja. Im bliżej końca miesiąca, tym więcej dyń wyszczerza się w upiornym (lub całkiem sympatycznym) uśmiechu, by wreszcie 31-go rozjaśnić słotny i wietrzny wieczór halloweenowy i wskazać dzieciom drogę do cukrowego haju. Mam takie podejrzenie, że haloweenowe opętanie dzieci biorących udział w "trick-or-treating" (doszły mnie słuchy, że w Polsce są takie obawy) - to nic innego jak nagłe uderzenie do krwioobiegu zbyt dużej ilości cukru. Mija bez egzorcyzmów, ale diaboliczne objawy rzeczywiście mogą mylić.
![]() |
Nasze opajęczone frontowe drzwi. Właśnie zdałam sobie sprawę, że nie mamy zdjęcia z gotowym Jack-o-lantern, czyli już z oczami i uśmiechem |
Oprócz dyni i słodyczy, przed Halloween należy przygotować kostium. Stefan używał zeszłorocznej Myszki Miki po Guciu, a Gucio chciał być pająkiem. Gotowego pająka jakoś nie spotkałam, a miałam z kolei pomysł na samoróbkę z dodatkowymi odnóżami ze skarpet męskich i w efekcie Gucio jako pająk wyglądał tak:
Oprócz głównej atrakcji wieczornej, można też było tego dnia przebrać się do szkoły i pokazać kostium na paradzie:
Nie wiem, czy świętowalibyśmy Halloween, jeśli mieszkalibyśmy w Polsce. Bardzo lubię atmosferę polskiego Święta Zmarłych (bo, mówcie sobie co chcecie, dla mnie to jest właśnie takie święto) i nie chciałabym, żeby Halloween je przesłoniło czy wyparło. Byłoby też nudno, gdyby wszędzie świętowano to samo i tak samo, więc swoje regionalne tradycje dobrze jest pielęgnować. Ale nie widzę powodu, żeby przeciwko Halloween w Polsce wszczynać krucjaty, bo w samej koncepcji tego święta dostrzegam pewien sens. Taki wieczór, w który można trochę pożartować z rzeczy ostatecznych, obśmiać strachy, wypuścić z klatki wewnętrzne chochliki i nakarmić je cukierkami. Czemu nie. A w sytuacji, kiedy całe otoczenie przygotowuje się do świętowania przez dobre parę tygodni, szkielety wygrzewają się na trawnikach w jesiennym słońcu, czaszki szczerzą na co drugim ganku, a sąsiedzi robią zapasy słodyczy do rozdania - atmosfera się udziela i miło jest w niej uczestniczyć. Zresztą to bardzo integrujące sąsiedzko wydarzenie, okazja by z mieszkańcami najbliższych domów i sąsiednich ulic zamienić kilka miłych słów spod parasola (z naszego doświadczenia - w Halloween wieje i pada). W ogóle dochodzę do wniosku, że do świętowania potrzebna jest grupa odniesienia, współświętujący. Nie ma sensu iść 1 listopada na cmentarz w Toronto, bo nie będzie tam mnóstwa migoczących zniczy ani ludzi, cichych, chociaż w tłumie, owijających się szczelniej płaszczem, próbujących osłonić dłonią ogieniek zapałki w drodze do świeczki. Świąteczna atmosfera (zaduszkowa lub halloweenowa, gwiazdkwoa czy wielkanocna) - wzmacnia się i buduje dzięki temu, że jej przeżywanie jest wspólne, zbiorowe.
Ciekawa jestem bardzo, jak będzie wyglądał 31 października w Polsce, kiedy już wrócimy. Czy dzieci będą biegać gormadami poprzebierane i zbierać łakocie, którymi będą częstować je z uśmiechem sąsiadki w moherowych beretach, czy też, jak w tylu innych kwestiach, społeczeństwo podzieli się na zwalczające się nawzajem obozy "upiorów" i "świętych".
Jedno jest pewne - dla Gucia i Stefka, którzy posmakowali halloweenowej uciechy w tutejszej, rozbudowanej formie, nieświętowanie 31 października byłoby nie lada wyzwaniem.