Sunday, August 31, 2014

Sztuka współczesna


- Mama, co jest na tym obrazie?
- Chyba nic
- Nie, bo ja widzę, że to jest parking i budka do płacenia, w czasie wybuchu

Wednesday, August 27, 2014

Bratki 9, czyli dialogi po zgaszeniu światła

Bratki w Toronto...

- Ty piś? Docio, ty piś?
- Nie
- Ty piś?
- Nie
- Docio, ty piś?
- Nie!
- Ty chyba piś...

- Mówię ci, że nie śpię!
- Mama, on nie pi


***
Zdjęcia pochodzą oczywiście z całkiem innych okoliczności, ponieważ w okolicznościach opisywanych - było ciemno

...i w Zemborzycach

O kawie przy książce (lub na odwrót)


(C) Wydawnictwo Literackie
Większość lata ja i chłopcy spędziliśmy w Polsce i, jako że mija się to z tematem bloga, nie będę się o tych sielsko-anielskich skądinąd wakacjach rozpisywać. Ale miałam wreszcie czas na intensywniejsze czytelnictwo i zrobiłam z niego użytek. 
Od dłuższego już czasu czytuję wyłącznie Alice Munro. Po pierwsze dlatego, że bardzo mało w ogóle udaje mi się czytać, w związku z tym na rzeczy byle jakie szkoda mi czasu, a Munro jest zawsze bez pudła świetna. Po drugie - nie ma dla mnie lepszego sposobu na głębsze zanurzenie się w  "kanadyjskości" niż czytanie dobrej lokalnej literatury (w oryginale - wolniej, ale warto, ale o tym zaraz), ani lepszego miejsca i czasu na czytanie kanadyjskiej literatury, niż teraz, kiedy tutaj mieszkam.
Tak się złożyło, że i na polskich wakacjach pod ręką było kilka tomów opowiadań Munro, więc je chętnie łyknęłam, co spowodowało kilka refleksji czytelniczych.

Zanim zaczęłam czytać Munro po angielsku, wydawały mi się dwie rzeczy: po pierwsze, że znam angielski, a po drugie - że to prosty i praktyczny język, w którym na jedną rzecz jest jedno słowo (nie to, co w naszej wrażliwej, emocjonalnej polszczyźnie). W obu przypadkach się pomyliłam i odebrałam od autorki lekcję pokory. Mimo tego, lub właśnie dlatego, czytanie w oryginale daje nieporównanie większą satysfakcję.

Im dłużej zaś czytałam po polsku, tym bardziej wydawało mi się, że tłumaczenie literatury to arcytrude zadanie, może wręcz niewykonalne (tu pozdrowienia dla Znajomej Tłumaczki). Miałam nieustanne wrażenie, że niby-te-same zdania czy słowa po angielsku znaczyły więcej, a całe opowiadania miały dla mnie głębszą treść, subtelniejsze wywoływały nastroje i skojarzenia. Być może to po prostu kwestia mojej niedostatecznej znajomości języka - niezrozumiałym słowom "dośpiewuję" w myślach to, co chciałabym, żeby znaczyły?  Myślę jednak, że nie tylko. Po prostu słowa oprócz swojego słownikowego znaczenia, które można przetłumaczyć dokładnie, mają też inne cechy, bardziej ulotne - kanciastość lub łagodność, chłód, ciepło, dźwięczność lub szemranie. Wyobrażam sobie, że tłumacz musi często stawać przed wyborem - czy ma precyzyjnie oddać słów znaczenie, czy raczej zachować to, co między wierszami (a co w dodatku, będąc subiektywnym odczuciem, jest dla tłumacza i każdego innego czytelnika indywidualne i niepowtarzalne). Wniosek - nie da się tłumaczyć neutralnie, nie interpretując, a dobre tłumaczenie wymaga talentu równie wielkiego (i równie rzadkiego), jak ten potrzebny do dobrego pisarstwa. Czytając tłumaczenie, czytamy w gruncie rzeczy inną książkę, niż ta napisana przez autora, nawet jeżeli tzw treść jest ta sama. Cóż jednak począć, nie sposób zbyt wielu autorów poznać w ich ojczystych językach (co dodatkowo zwiększa mój już wcześniej odczuwany smutek, że tylu świetnych książek nigdy nie zdążę przeczytać). 

Ale miało być o kawie. Otóż, oprócz tych nieuchwytnych znaczeń i odcieni, natknęłam się w polskich tłumaczeniach Munro na kilka momentów, które jako już trochę ontaryjski lokals, mogę ku pożytkowi innych czytelników wyjaśnić.

Na początek więc kawa, czyli kawiarnie Tim Hortons. Tłumacze piszą "bar Tima Hortonsa", do którego bohaterowie "wstępują na kawę i pączka" po jakichśtam zajęciach. I piszą słusznie, a jednak mam wrażenie, że nie do końca da się zrozumieć to zdanie, nie znając zjawiska. Bo Tim Hortons to zjawisko. Nie jest to pojedynczy bar jakiegoś pana w małym miasteczku w Ontario. To sieć kawiarni, w dodatku rdzennie kanadyjska i z długą historią (właśnie tej wiosny była loteria kubeczkowa z okazji 50-lecia firmy). Kanadyjczycy, w zalewie franczyz i marek z USA, bardzo sobie cenią tę swojskość Tima. Jest też znacząco tańszy (ok. trzykrotnie) i bardziej przaśny od dizajnerskiego Starbucksa - kompletny brak projektu wnętrz, oświetlenie barowe, meble ustawione jak popadnie, kolory neutralno-przypadkowe. Ale to tu można w bardzo przystępnej cenie dostać kawę (jakości nie umiem ocenić), jabłko (!), smaczną ciepłą kanapkę lub przyrumienionego bajgla z masłem oraz  zupę z kurczaka z kluskami (która nie raz ratowała nas w podróży, gdy nie mogliśmy znaleźć nic odpowiedniego dla dzieci). Jeśli jesteś głodny i zmęczony wielogodzinną jazdą przez monotonne krajobrazy Ontario, na widok znaku Tima Hortonsa przy stacji benzynowej czujesz się tak, jakby właśnie ktoś cię przytulił; będzie dobrze, będzie zupa z kluseczkami (no dobra, koloryzuję, ale wiecie, o co chodzi). Za to w mieście, gdzie "kawę i coś do tego" dostaniesz co dwa kroki, Tim to kwintesencja bezpretensjonalności i dostępności (cenowej, ale nie tylko). W odróżnieniu od Starbunia, w którym nie wypada pojawić się bez jakiegoś urządzenia z jabłuszkiem i przyzwoitej (choćby joggingowej) stylówki, u Tima spotkasz wszystkich. Korpo-garnitury i robotników budowlanych w kombinezonach we wspólnej kolejce po poranną kawę, niańki filipińskie i matki kanadyjki z wózkami i dziećmi (psy czekają na zewnątrz) na lanczu po wyjściu z przedpołudniowych zajęć i wreszcie - grupki starszych, raczej niezbyt zamożnych (słynna kanadyjska obywatelska emerytura) osób na popołudniowym spotkaniu towarzyskim przy kawce i pączkach. Kiedyś myślałam nawet, że to jakiś zorganizowany "klub seniora", ale oni po prostu tam sobie siadują w grupach 6-8 osobowych na pogaduszki o polityce (choćby sławnej kanadyjskiej obywatelskiej emeryturze). Tak że wzmianka o wpadnięciu do Tima na kawę i pączki ze znajomą, sytuuje mi bohaterkę opowiadania w jakimś tam kontekście, którym się niniejszym z Wami dzielę. Acha, i te pączki - one nie są takie jak u nas. One albo mają w środku dziurę (i wtedy są "donatami") albo udają, że są tą dziurą wyciętą z donata (bo tak naprawdę to nie są), i są wtedy idealne na jeden kęs i u Tima nazywają się "timbitsami".

fot. Tim Hortons

Druga rzecz - Canadian Tire. To brzmi jak sklep z oponami, którym nie jest. A raczej grubo nie tylko tym jest. CT to sieć sklepów o prawie stuletniej historii, która rzeczywiście zaczęła się od sprzedaży artykułów samochodowych, ale teraz asortyment jest bardzo szeroki. W skrócie mówiąc podobny do OBI, choć mniej jest budowlanki, a więcej rzeczy "dla ludzi", zwłaszcza sportowych i turystycznych, ale też wyposażenia domu, daczy i działki. Pierwsza wzmianka o tym sklepie, jaką usłyszeliśmy, to była rada dla Karola, planującego zakup roweru: "Tylko nie kupuj roweru z Canadian Tire. Właściwie to nic nie kupujcie w Canadian Tire. Rozleci się za dwa dni" :). Rower nabyto więc w profesjonalnj placówce, ale mimo ostrzeżenia nie raz CT było drugim miejscem, do którego kierowaliśmy swe kroki, potrzebując czegoś do domu, jeśli nie znajdowaliśmy tego w Ikei. Stojak na buty, wieszak na ubrania, kosz na brudną bieliznę - choć kupione za tzw grosze, wciąż jeszcze nam służą. 
Tak więc znów - jeśli czytacie u Munro, że bohaterowie siadają z wieczornym drinkiem na leżakach z Canadian Tire, lub w upalny dzień włączają wentylator kupiony tamże - możecie być pewni, że to ludzie niezbyt wybredni, nieprzesadnie zamożni i niemieszkający w luksusach - po prostu zwyczajni.
Swoją drogą, o asortymencie CT i ich pro-outdoorowej orientacji świadczyć może np poniższe zdjęcie z wyborem rakiet śnieżnych, zrobione kiedy wpadliśmy zobaczyć, czy da się kupić sanki, ale w pierwszy bardzo śnieżny weekend sanki były akurat wykupione do ostatka.


No i wreszcie - "wycieczka na wieżowiec Canadian National". Rozumiem, że tłumacz/ka w Toroncie nie był i stąd ta pomyłka, ale moim zdaniem bohaterowie byli raczej na: 

CN Tower
W tłumaczeniu czy oryginale, jeśli jeszcze nie znacie opowiadań Munro - serdecznie polecam