Tuesday, February 18, 2014

Special znaczy wyjątkowy

 
14 lutego. W Polsce pewnie słychać narzekania na obce, importowane, komercyjne i plastikowe "święto". Z kolei kwiatek, czekoladka albo randka jeszcze żadnemu związkowi nie zaszkodziły, a "cichym wielbicielom" może potrzebny jest jakiś impuls czy pretekst do ujawnienia się. Generalnie nie miałam nigdy specjalnie serca do tego święta, ale też wcale mi ono nie przeszkadzało. 
Natomiast Walentynki w postaci kanadyjskiej są trudniejsze do przełknięcia. 
Może coś mylę, ale wydawało mi się, że to dzień miłości "parzystej" (czyli tzw romantycznej, erotycznej, czy jak ją tam zwał). I już zdążyłam się pogodzić, że przez parę dni każdy sklep, kwiaciarnia, cukiernia czy pralnia ma wystawę pełną serduszek i pomysłów na "romantyczne" prezenty. Myślałam, że w Kanadzie będzie tak-samo-tylko-bardziej, ale się pomyliłam.
Coś mi zaczęło świtać, kiedy na karteczce z przedszkola z informacją o planowanym walentynkowym przyjęciu, znalazłam też instrukcję, aby tego dnia przynieść wystarczającą ilość (21) walentynek podpisanych "od Gucia" i rano włożyć je do torebek z imionami, które będą przygotowane na stoliku. I żeby nie wkładać tam słodyczy, a jeśli już upominki, to naklejki, ołówki itp. Zastanawiałam się, ile nas to będzie kosztować, bo przeciętna kartka okolicznościowa to ok.$4-5, ale rychło okazało się, że wszędzie można kupić tanie komplety (20-40 sztuk za $3) mini-kartek dla dzieci z wybranym motywem (od Barbie czy Peppy po Batmana i ciężarówki; my wybraliśmy roboty), wydrukowanymi krótkimi życzeniami i miejscami do wpisania "od kogo" i "dla kogo". W przedszkolu i szkole każdy dostaje walentynkę od każdego. Zbiera się je do przygotowanych na tę okoliczność oklejonych serduszkami torebek. Kartki, naklejki, lizaki, dropsy, ołówki, gumki - wszystko w dowód miłości każdego przedszkolaka do wszystkich pozostałych. Wpadł mi w ręce felieton walentynkowy w lokalnej gazecie. Autorka opisuje trudności z wręczeniem bez pomyłek właściwych kartek wszystkim kuzynom i kolegom szkolnym swoich sześciorga (!) dzieci i proponuje łatwy patent, by ułatwić sobie zadanie i uniknąć wpadek: imieniem wypełniają tylko rubrykę "Od", natomiast w polu "Dla" wpisują coś uniwersalnego, jak np. "Ciebie" lub "Mojego przyjaciela" (zapewne wyjątkowego). W przedszkolu Gucia ułatwianie życia poszło jeszcze dalej i wg instrukcji pole "dla" należało po prostu zostawić puste :)
W ogóle odmienianie przy okazji Walentynek słowa "special" przez wszystkie przypadki zakrawa na grubą ironię, bo miłosne wyznanie, najlepiej poparte jakimś (wyjątkowym jak lizak-serduszko z wielopaku) prezentem, należy wręczyć w tym dniu dosłownie każdemu: nie tylko ukochanemu czy ukochanej, ale rodzicom, dzieciom, dziadkom, wnukom, kuzynom, ciociom i nianiom. Oraz zwierzętom domowym. Ważne jest bowiem, by nikt w tym dniu nie poczuł się niekochany i wykluczony. Aby na tym tle twój wybranek czy wybranka mogli się poczuć uhonorowani rzeczywiście wyjątkowo, trzeba już naprawdę mocno się postarać, więc równolegle trwa pościg za najwymyślniejszym prezentem walentynkowym dla drugiej połówki (co też jest bardzo stresujące - patrz ten sam felieton w gazecie). Summa summarum, o ile Święto Dziękczynienia mnie bardzo ujęło, a Halloween wydał mi się na swój sposób zabawny i posiadający swoistego, hm, ducha, o tyle tz. święto zakochanych jest jakąś parodią samego siebie i z wielką przyjemnością obeszłam je... jak najszerszym łukiem. Gucio oczywiście stwierdził, że lubi Walentynki, bo jak by nie patrzeć, lizak to zawsze lizak, nawet jeśli "From Alexa, with love". I nawet jeśli dwa dni wcześniej, czmychając z objęć rzeczonej Alexy, z bogatego zasobu angielskich słów miało się dla niej tylko jedno, stanowcze "NO"
***
Charakter tego przedziwnego święta dobrze oddaje fakt, że już 14 lutego rano, kiedy wpadliśmy do  dużej drogerii (coś jak Rossmann) po jakieś pampersy czy kaszkę, wszystko co różowe/czerwone/w kształcie serca było o 80% przecenione i w pośpiechu zgarniane na dolną półkę, by wyżej zrobić miejsce na - tadaaaam! - czekoladowe kolorowe jajka i króliki.
***
PS. Na zajęciach muzycznych w tygodniu walentynkowym także silnie obecny był motyw "ajlowju", w kontekście rodzinnym oczywiście, a nie erotycznym. Na przykład w postaci takiej piosenki :

We love our mommies, oh yes, we do
(Kochamy mamy, o tak o tak)
We love our mommies, oh yes, we do
(Kochamy mamy, o tak o tak)
When they're not near us we feel blue
(Kiedy ich nie ma smutno nam)
We love our mommies, oh yes we do
(Kochamy mamy, o tak o tak)

We love our daddies, oh yes we do
(Kochamy tatów o tak o tak)
We love our daddies, oh yes we do
(Kochamy tatów o tak o tak)
You might have one or you might have two
(Możesz jednego mieć lub dwóch)
We love our daddies oh yes we do
(Kochamy tatów o tak o tak)

We love our grandmas, oh yes we do
(Kochamy babcie, o tak o tak) 
We love our grandmas and grandpas too
(Kochamy babcie i dziadków też)
When they're not near us we feel blue
(Kiedy ich nie ma smutno nam)
We love our grandmas oh yes we do
(Kochamy babcie, o tak o tak)

And nannies too!
(I nianie też!)

Jedno więc trzeba im przyznać - w unikaniu wykluczenia i dyskryminacji mają dobry trening, od przedszkola. 

Jesse Tyler Ferguson, Eric Stonestreet, Modern Family
Serial "Modern Family", fot. Eric McCandless/ABC



Wednesday, February 5, 2014

Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o Eskimosach


Pierwsza i najważniejsza informacja o Eskimosach w Kanadzie jest taka, że nie ma tu ani jednego. To znaczy - nie ma nikogo, kto by się za Eskimosa uważał. To dlatego, że nazwa Eskimos wymyślona została przez "cywilizowanych" przybyszów i badaczy i prawdopodobnie (choć nie na pewno) oznacza tyle co "zjadacz surowego mięsa" oraz jest uważana za obraźliwą (nie wiedzieć czemu zresztą, zważywszy na fakt, że ludzie ci rzeczywiście jadają części swoich zdobyczy na surowo, ale o tym potem). W każdym razie ludy kanadyjskiej Arktyki nazywają siebie Inuitami (to słowo w ich języku oznacza po prostu "ludzie"), a Eskimosi to są na Alasce i w Rosji.

Jak łatwo się domyślić - Inuici ubierają się ciepło, często kosztem innych mieszkańców Arktyki, którym muszą zaiwanić ciepłe futro...


...i nie tylko futro. Teraz oczywiście w większych skupiskach ludzkich zawsze znajdzie się sklep spożywczy, a w nim masło orzechowe i cola. Ale tradycyjna dieta składała się niemal w 100% z ryb i mięsa, czyli była bogata w białko i tłuszcz (aż 75% przyswajanych kalorii - z tłuszczu), a niemal pozbawiona węglowodanów. A także po naszemu rozumianych "zdrowych produktów" - czyli  kasz, warzyw i owoców (te, jak wiadomo, nie rosną na śniegu). Zbierano oczywiście to, co było dostępne - jakieś wodorosty, korzonki, czy kilka jagódek. Co ciekawe, taka dieta wydaje się nie mieć negatywnego wpływu na zdrowie i nie powoduje znaczących niedoborów - zapewne właśnie z powodu zjadania na surowo odpowiednio dobranych produktów - foczych wątróbek, wielorybiej skóry i in. Średnia długość życia współczesnych Inuitów jest mimo wszystko krótsza niż przeciętnego obywatela Kanady, ale podejrzewam, że może to wynikać z ogólnych warunków bytowych i np dostępu do opieki zdrowotnej. Przeciętny obywatel Kanady mieszka bowiem najczęściej w dużym mieście w Ontario, a nie koczuje na śniegu w Nunavut:
Population_Density_Map_of_Canada.gif
I jeszcze jeden mapko-wykresik, pokazujący, jak mało jest w ogóle ludzi (i ilu wśród nich Inuitów) w północnych rejonach Kanady:
Table1:  Population distribution in the Canadian Arctic regions

Ale to się może wkrótce zmienić. W odróżnieniu od reszty tutejszego społeczeństwa, populacja Inuitów jest młoda i dynamicznie się rozwija. Mediana wieku w całej populacji Kanady to ok. 39 lat, a w populacji Inuitów - 22 lata (mniejsza długość życia zapewne też ma wpływ na ten wynik), a odsetek ludności inuickiej w północnych prowincjach rośnie. Sytuacja, której europejskie starzejące się społeczeństwa mogą pozazdrościć, ale to też duże wyzwanie. Przybywa dzieci i młodych dorosłych, w wieku produkcyjnym i rozrodczym, rośnie więc zapotrzebowanie na pracę zarobkową i na mieszkania, których podobno już teraz jest na północy za mało. Bo młodzi Inuici nie marzą dziś o uganianiu się za fokami i własnym, przytulnym małym... iglu.

 http://www.timothyjkitchenandbath.com/wp-content/uploads/lg-gallery/Article%20Images/EvolutionOfTheKitchen/slides/InuitIglooCooking.jpg
O właśnie, o IGLU (pisownia tubylcza) też dowiedziałam się kilku rzeczy:
- Inuici to ludzie wędrujący, iglu bywa więc budowane prowizorycznie, na kilka nocy, ale bywa też na dłuższy czas
- Iglu jest na zimę, a w miesiącach "letnich" stawia się coś w rodzaju jurty
- Iglu wewnątrz ma więcej miejsca, niż mogłoby się wydawać, gdy się patrzy na nie z zewnątrz. W części pomieszczenia można swobodnie stać (albo tańczyć:). To dlatego, że część podłogi znajduje się poniżej poziomu terenu - iglu nie tylko buduje się wzwyż, ale też wykopuje w śniegu. Ta część pomieszczenia, która nie ma obniżonej podłogi, pełni funkcję sypialną. 
- Wejście do iglu też nie jest takie, jak sugerowałby wygląd "przedsionka", który widać na powierzchni - bo też jest wkopane. Wchodzi się przez niski tunel wydrążony w śniegu tak, by do wnętrza właściwego pomieszczenia było pod górę. Działa to jak syfon - zimne powietrze zostaje w najniższej części, a z pomieszczenia mieszkalnego nie ucieka ciepło (w kopule jest za to otwór wentylacyjny). Podobno w iglu bez ogrzewania i gotowania na kuchence, tylko dzięki obecności ludzi, panuje temperatura ok.16*C, a przy ogrzewaniu lub używaniu kuchenki - znacznie więcej.

- I wreszcie, jakbyście kiedyś chcieli zbudować iglu: nie trzeba układać ze śniegowych bloków coraz mniejszych pierścieni. Byłoby to zesztą bardzo trudne, bo przed ułożeniem ostatniego bloku w każdym pierścieniu, wszystkie pozostałe wymagałyby podtrzymywania. Bloki układa się więc  spiralnie, dzięki czemu osoba stojąca w powstającym iglu musi podtrzymywać od tylko ostatni dołożony blok, podczas gdy druga osoba docina i dokłada kolejne.







File:Igloo spirale.svg 

PS. Żadne zdjęcie ani ilustracja nie należy do mnie, większość pochodzi z wikipedii, a niektóre skądinąd.