Sunday, December 21, 2014

Happy Hanukkah! Smacznych latkes i wesołego drejdla!



21 grudnia - to już szósty, jeśli dobrze liczę, dzień święta Chanuki (tak się jakoś poukładało, że po angielsku "H" a po polsku "Ch"). Złożyło się też tak, że przez 30 lat życia w Polsce ledwie nazwa tego święta obiła mi się o uszy. Po przeczytaniu kilku opowiadań Singera doszła do tego wiedza, że na Chanukę zapala się świeczki w menorze. I właściwie tyle. I uważam, że to wstyd. Po pierwsze osobisty (bo przecież mogłam się zainteresować, wiedza jest dostępna), ale to wstyd też dla szkół i lektur, które niczego o kulturze żydowskiej mnie nie nauczyły, dla radia, telewizji, rodziny i znajomych (a wychowałam się w Lublinie). Biorąc pod uwagę kilkusetletnią wspólną historię, znikoma obecność kultury żydowskiej w kulturze polskiej i przede wszystkim w programie szkolnym, jest dla mnie co najmniej niezrozumiała. Jest właściwie tylko Holocaust (plus Jankiel w "Panu Tadeuszu" i Rachela w "Weselu" oraz "Sklepy cynamonowe" Schulza). Czemu pamięć o polskich Żydach sprowadza się do tego jednego, straszliwego zdarzenia? Co z ich literaturą, muzyką, tradycją? Jedyna obecność żydowskości w polskiej kulturze popularnej, którą sobie mogę przypomnieć, to tomiki z żartami "Przy szabasowych świecach" i musical "Skrzypek na dachu" (ale ten przyszedł z Ameryki).
Na szczęście teraz (szeroko rozumiane - jako ostatnie kilkanaście lat) dużo się w tej kwestii w Polsce zmienia - są różne akcje, festiwale kulturalne, czy choćby pewna moda na żydowskie restauracje. Miasteczka z żydowską historią zaczynają ją eksponować, zamiast przemilczać, porządkuje się i karczuje z chaszczy cmentarze. No i jest nowe warszawskie muzeum, może ono coś zmieni. Do czego zmierzam? Ano do tego, że o żydowskich świętach - ani kiedy są, ani jak były obchodzone - w Polsce nie wiedziało się. A w Kanadzie jesteśmy niecałe dwa lata, a już zdążyliśmy się nieco w tej kwestii podszkolić, jakoś tak mimochodem. I to są pożytki z wielokulturowości, ale także z tzw politycznej poprawności. 

Na zdjęciu powyżej widać Gucia i jego klasę (oraz jeszcze dwie inne) podczas występu 12 grudnia - był to koncert świąteczny. Świąteczny, ale nie "bożonarodzeniowy", a w każdym razie nie tylko. Były piosenki o "Merry Christmas", były chanukowe, były i o Kwanzie. O Diwali nie było, bo Diwali w tym roku wypadło w pażdzierniku, więc śpiewanie o nim w grudniu byłoby już mocno naciągane. Treść tych dziecinnych czy popularnych piosenek jest oczywiście dość powierzchowna, ale przynajmniej człowiek (mały i duży) nabywa świadomości, że w ogóle JEST Chanuka, Kwanzaa i Diwali, a nie tylko Boże Narodzenie. 

Wracając do Chanuki - oczywiście kto ciekawy może sobie wszystko zguglać, ale napiszę co nieco, skrótowo, może akurat kogoś zainteresuję.

Samo święto (zwane też Świętem Świateł) ustanowiono na pamiątkę powtórnego poświęcenia Świątyni Jerozolimskiej w II w p.n.e., po tym jak przejęli ją i "zbeszcześcili" starożytni Grecy. Wedle legendy zapalona przy tej okazji oliwna lampa płonęła aż osiem dni, mimo że ilość oliwy powinna była wystarczyć jedynie na jeden dzień. Stąd święto jest ośmiodniowe - zaczyna się 25 dnia miesiąca kislew, co we współczesnym kalendarzu wypada różnie, między końcem listopada a końcem grudnia, w tym roku 16 grudnia. W kolejne wieczory święta Chanuki zapala się w specjalnym świeczniku, o nazwie Hanukkiyah kolejną świeczkę (zwykła menora ma 7 miejsc, hanukowa 9, przy czym środokowa świeca nie jest "odświętna", to tzw strażnik, od którego zapala się pozostałe świece). Świece dostawia się od prawej strony do lewej, zaś zapala - od lewej do prawej. W wielu miastach, także w Toronto, ustawia się duże chanukowe menory w przestrzeni publicznej (raczej elektyczne niż z żywym ogniem), tak jak stawia się na miejskich placach okazałe choinki.

Toroncki ratusz, choinka i chanukowa menora (2013). Fot. shutterstock




Czego jeszcze dowiedzieliśmy się ze szkolnych piosenek: chanukowym smakołykiem są tzw. "latkes" lub "latkas". Wyraz nie bez powodu przywodzi na myśl polskie słowo "łatka", a kryją się pod tą nazwą po prostu placki ziemniaczane. To właśnie odkrycie wywołało u mnie refleksję nad rozmiarem (i przyczynami) mojej niewiedzy w temacie kultury żydowskiej. 

Hanukkah - Keep Calm Eat Latkes
proj.: oceanblue-design.com

Inny tradycyjny przysmak to "sufganiyot" - czyli po prostu pączki (bez dziury, za to z dżemem, co w Polsce jest oczywiste, natomiast tutaj - wyjątkowe)
Kolejny popularny, zwłaszcza wśród dzieci, element świętowania Chanuki to gra w drejdla. 
Drejdl (dreidel) to coś w rodzaju czworościennego bączka, przy użyciu którego gra się w prostą grę hazardową (na słodycze lub drobne monety). Tradycja grania w drejdla pochodzi ponoć stąd, że w czasie, kiedy studiowanie Tory było zabronione przez Greków, żydowscy chłopcy studiowali ją potajemnie, jako kamuflażu używając gry w drejdla właśnie. W okresie przedświątecznym, zamiast ozdób na choinkę, można sobie drejdla własnoręcznie wykonać - z masy plastycznej, solnej itp. lub tektury. W zeszłym roku, ostatniego dnia przed feriami świątecznymi, Gucio dostał w przedszkolu malutką paczkę od Mikołaja, a w niej między innymi małego plastikowego drejdla. Gra bardzo przypadła mu do gustu, bo zasady są proste, a rozkręcanie i obserwowanie bączka - fascynujące. W dodatku można wygrać COŚ, a nie samą satysfakcję z wygranej.
Drejdle drewniane. Fot wikipedia
Chanuka wiąże się także z obdarowywaniem prezentami, a popularnym upominkiem dla dzieci są "złote" czekoladowe monety (gelt), którymi można potem zagrać w drejdla.
Gelt (fot. geltinc.com)

Na koniec mniej wesoła refleksja - w komercjalizacji świąt też jest równouprawnienie: czy to Boże Narodzenie, czy Chanukę, świętuje się przez kupowanie. Ale to już zupełnie inna historia.

Thursday, December 11, 2014

Opad

Nie było śniegu, nie było i WTEM!
Dzisiaj rano wyprawa wózkiem (nie mówiąc o rowerku, na którym Gucio śmigał do szkoły jeszcze wczoraj) nie miała szans powodzenia. Zapakowałam więc ucieszony ładunek w plastikową łupinkę i pociągnęłam. Lekko nie było, spłynęłam potem, ale za to jaki FAN.

Potem mieliśmy ze Stefkiem trochę czasu do zabicia przed zajęciami z muzyki, a żadne miejsce nie nadaje się do tego lepiej niż Tim Hortons. Ciepło, smacznie, tanio i jest wifi.
Stefan zawsze z radością wita timbitsa, a kawę początkowo obadał z nieufnością

 
by uznać ostatecznie, że jest dobra. Gwoli ścisłości - zbadał dość powierzchownie, nie dochodząc głębiej niż bita śmietana.

Od tamtej pory minęło mniej więcej 5 godzin i nieprzerwanie sypie. Nie pozostaje nam chyba nic innego, jak pójść pozjeżdżać z górki na placu zabaw prosto po lekcjach (zwłaszcza że już pojutrze - odwilż).