Gucio jako Szczerbatek |
Szczerbatek we własnej osobie. Moje dziecko wciąż woli się przebrać za coś ładnego, niż coś okropnego |
W tym roku, podobnie jak w poprzednim, krążył po polskim internecie taki dowcip rysunkowy:
Nawet śmieszny, zwłaszcza dla ludzi nieuczulonych na żadne produkty. Ale tak naprawdę coś w tym jest. Łatwo sobie wyobrazić, że dla dzisiejszych rodziców, którzy na co dzień starannie dobierają jedynie słuszną dietę dla swojej pociechy, wizja dziecka przyjmującego nie-wiadomo-co od obcych, to czysty horror.
Uczulenie na orzeszki, które tutaj występuje zdecydowanie cześciej niż w Polsce, stanowi poważne zagrożenie dla zdrowia, czasem nawet w kontakcie z niewielką ilością alergenu. Dlatego większość halloweenowych słodyczy, dostępnych w wielkich pakach, ma wyraźne, duże oznaczenie (na każdej sztuce, nie tylko na opakowaniu zbiorczym), że jest peanut free. Są oczywiście słodycze z orzeszkami (snickersy, rees'y z masłem orzechowym), ale odnoszę wrażenie, ze dla oszczędzenia stresu wszystkim zainteresowanym stronom, w dobrym tonie jest oferowanie w halloweenowy wieczór tych bezorzeszkowych. W szkole i przedszkolu, nie tylko od święta, ale zawsze, obowiązuje embargo na orzeszki ziemne i wszystkie inne - po prostu nie wolno przynosić ze sobą jakiegokolwiek jedzenia z orzechami.
Smakołyki bez glutenu, bez laktozy, bez gmo/organiczne, a nawet bez cukru (ze stewią) - też są łatwo dostępne, ale to juz pozostaje w kwestii indywidualnych preferencji rozdającego dorosłego i przyjmującego dziecka, które dawać/brać, a których nie.
Zważywszy, że kanadyjskie, a już zwłaszcza torontońskie społeczeństwo, złożone jest z przyjezdnych ze wszystkich stron świata, skład słodyczy to kwestia nie tylko dietetyczna ale też religijna czy kulturowa. Do listy wymagań z naszego dowcipu można by więc dodać słodycze: koszerne (na to też istnieje łatwo rozpoznawalny znaczek), bez żelatyny wieprzowej - dla muzułmanów, bez żelatyny zwierzęcej - dla wegetariańskich hinduistów.
Zważywszy, że kanadyjskie, a już zwłaszcza torontońskie społeczeństwo, złożone jest z przyjezdnych ze wszystkich stron świata, skład słodyczy to kwestia nie tylko dietetyczna ale też religijna czy kulturowa. Do listy wymagań z naszego dowcipu można by więc dodać słodycze: koszerne (na to też istnieje łatwo rozpoznawalny znaczek), bez żelatyny wieprzowej - dla muzułmanów, bez żelatyny zwierzęcej - dla wegetariańskich hinduistów.
Obyczaje halloweenowe, jak każde inne, zmieniają się z czasem. Ze wspominków dwóch wesołych panów w audycji radiowej wynika, że za czasów ich dzieciństwa bardzo często dostawało się domowe ciastko, kawałek ciasta (np kwaśnej cytrynowej tarty, którą w dodatku trzeba było z dobrą miną zjeść na miejscu, bo nie ma jak schować do worka...), albo - o, rozpaczy - po prostu jabłko. Potem pojawiła się powtarzana ze zgrozą w całym kraju (a pewnie i na całym kontynencie) - jakże odpowiednia do okazji - plotka, że w pewnym miasteczku pewien psychopata rozdawał jabłka z ukrytymi żyletkami, i czasy jabłek się skończyły. Panowie w radiu mocno podejrzewają, że tę historię wymyśliły same dzieci, żeby juz nie dostawać owoców, ale fakt faktem, że teraz w kubelkach małych zbieraczy nie znajdzie się nic, co nie zostało fabrycznie zapakowane. Żadnych owoców czy domowych wypieków.
W związku z problemem nadwagi u dzieci (wokół nas tego absolutnie nie widzę, ale wg statystyk problem jest) - w niektórych prowincjach lansowano w tym roku rozdawnictwo nie słodyczy a... biletów na basen czy lodowisko. No cóż, pomysł ciekawy, cel słuszny, ale jakoś nie wróżę powodzenia.
Za to całkiem podoba mi się zamiana batona na malutki pojemnik play-doh - w zeszłym roku chłopcy przynieśli w swoich kubelkach kilka takich i wcale nie byli rozczarowani. W tym roku niestety same słodycze i jedna butla napoju energetycznego.
Tegoroczny wieczór halloweenowy był dla nas wyjątkowy z powodu pogody - w poprzednich latach lało i wiało, co wzmagało horrorystyczny nastrój, ale jednocześnie czyniło obchód po domach dość uciążliwym. Tym razem ciepły, pogodny i bezwietrzny wieczór zachęcał do spaceru, a w dłoniach wolnych od parasoli rodzice małych trick-or-treaterów dzierżyli puszki piwa, kieliszki i butelki wina i zamiast przynaglać pociechy do jak najszybszego powrotu do domu, prowadzili wesołe pogaduszki na ulicy. My wyszliśmy nieprzygotowani i spacerowaliśmy o suchym pysku, ale nie zostaliśmy całkiem na lodzie - przed jednym z domów rozdawano cukierki dzieciom i polewano whisky rodzicom.
Poniżej kilka mniej lub bardziej udanych zdjeć.
Te niebieskie skrzydełka i blond łepek - to Stefan |
Sam Smok |
Smok Szczerbatek i Motylek |