Sunday, November 15, 2015

Straszne historie

Gucio jako Szczerbatek
Szczerbatek we własnej osobie. Moje dziecko wciąż woli się przebrać za coś ładnego, niż coś okropnego


W tym roku, podobnie jak w poprzednim, krążył po polskim internecie taki dowcip rysunkowy:



Nawet śmieszny, zwłaszcza dla ludzi nieuczulonych na żadne produkty. Ale tak naprawdę coś w tym jest. Łatwo sobie wyobrazić, że dla dzisiejszych rodziców, którzy na co dzień starannie dobierają jedynie słuszną dietę dla swojej pociechy, wizja dziecka przyjmującego nie-wiadomo-co od obcych, to czysty horror.
Uczulenie na orzeszki, które tutaj występuje zdecydowanie cześciej niż w Polsce, stanowi poważne zagrożenie dla zdrowia, czasem nawet w kontakcie z niewielką ilością alergenu. Dlatego większość halloweenowych słodyczy, dostępnych w wielkich pakach, ma wyraźne, duże oznaczenie (na każdej sztuce, nie tylko na opakowaniu zbiorczym), że jest peanut free. oczywiście słodycze z orzeszkami (snickersy, rees'y z masłem orzechowym), ale odnoszę wrażenie, ze dla oszczędzenia stresu wszystkim zainteresowanym stronom, w dobrym tonie jest oferowanie w halloweenowy wieczór tych bezorzeszkowych. W szkole i przedszkolu, nie tylko od święta, ale zawsze, obowiązuje embargo na orzeszki ziemne i wszystkie inne - po prostu nie wolno przynosić ze sobą jakiegokolwiek jedzenia z orzechami.
Smakołyki bez glutenu, bez laktozy, bez gmo/organiczne, a nawet bez cukru (ze stewią) - też są łatwo dostępne, ale to juz pozostaje w kwestii indywidualnych preferencji rozdającego dorosłego i przyjmującego dziecka, które dawać/brać, a których nie. 
Zważywszy, że kanadyjskie, a już zwłaszcza torontońskie społeczeństwo, złożone jest z przyjezdnych ze wszystkich stron świata, skład słodyczy to kwestia nie tylko dietetyczna ale też religijna czy kulturowa. Do listy wymagań z naszego dowcipu można by więc dodać słodycze: koszerne (na to też istnieje łatwo rozpoznawalny znaczek), bez żelatyny wieprzowej - dla muzułmanów, bez żelatyny zwierzęcej - dla wegetariańskich hinduistów.

Obyczaje halloweenowe, jak każde inne, zmieniają się z czasem. Ze wspominków dwóch wesołych panów w audycji radiowej wynika, że za czasów ich dzieciństwa bardzo często dostawało się domowe ciastko, kawałek ciasta (np kwaśnej cytrynowej tarty, którą w dodatku trzeba było z dobrą miną zjeść na miejscu, bo nie ma jak schować do worka...), albo - o, rozpaczy - po prostu jabłko. Potem pojawiła się powtarzana ze zgrozą w całym kraju (a pewnie i na całym kontynencie) - jakże odpowiednia do okazji - plotka, że w pewnym miasteczku pewien psychopata rozdawał jabłka z ukrytymi żyletkami, i czasy jabłek się skończyły. Panowie w radiu mocno podejrzewają, że tę historię wymyśliły same dzieci, żeby juz nie dostawać owoców, ale fakt faktem, że teraz w kubelkach małych zbieraczy nie znajdzie się nic, co nie zostało fabrycznie zapakowane. Żadnych owoców czy domowych wypieków.

W związku z problemem nadwagi u dzieci (wokół nas tego absolutnie nie widzę, ale wg statystyk problem jest) - w niektórych prowincjach lansowano w tym roku rozdawnictwo nie słodyczy a... biletów na basen czy lodowisko. No cóż, pomysł ciekawy, cel słuszny, ale jakoś nie wróżę powodzenia.
Za to całkiem podoba mi się zamiana batona na malutki pojemnik play-doh - w zeszłym roku chłopcy przynieśli w swoich kubelkach kilka takich i wcale nie byli rozczarowani. W tym roku niestety same słodycze i jedna butla napoju energetycznego.

Tegoroczny wieczór halloweenowy był dla nas wyjątkowy z powodu pogody - w poprzednich latach lało i wiało, co wzmagało horrorystyczny nastrój, ale jednocześnie czyniło obchód po domach dość uciążliwym. Tym razem ciepły, pogodny i bezwietrzny wieczór zachęcał do spaceru, a w dłoniach wolnych od parasoli rodzice małych trick-or-treaterów dzierżyli puszki piwa, kieliszki i butelki wina i zamiast przynaglać pociechy do jak najszybszego powrotu do domu, prowadzili wesołe pogaduszki na ulicy. My wyszliśmy nieprzygotowani i spacerowaliśmy o suchym pysku, ale nie zostaliśmy całkiem na lodzie - przed jednym z domów rozdawano cukierki dzieciom i polewano whisky rodzicom.

Poniżej kilka mniej lub bardziej udanych zdjeć. 

Te niebieskie skrzydełka i blond łepek - to Stefan
Sam Smok
Gucio nie boi się (i nigdy nie bał) żadnych okolicznościowych dekoracji. Stefek za to wyraźnie nieswojo czuje się w towarzystwie czaszek i szkieletów. A kilka dni po halloweenie zagadnął mnie tak: "Mama, a wiesz, że ty masz w środku PRAWDZIWY SZKIELET? Gucio mi tak powiedział" Był też bardzo zadowolony z faktu, że on też ma w środku prawdziwy szkielet i z dumą pukał się w twarde miejsca, informując "O, tu mam szkielet"
Smok Szczerbatek i Motylek


Sam Motylek. Zadziwiające, jak dzieciom wzrasta stopień śmiałości i znajomości języka, kiedy stawką są słodycze. Chociaż akurat Stefek potrafi zagadywać obce osoby także bezinteresownie, jeśli akurat ma dobry humor




Sunday, October 4, 2015

October blues



Nie nie, wcale nie chodzi o jesienną melancholię. Dzisiejszy wpis sponsoruje kolor jasnoniebieski. 
Na początek: w deszczowej stylówce Stefana - od parasola i kaloszy po kolor szwów w rękawach (a jeszcze nam geodeci namalowali na chodniku!). Stefan lubi swój parasol i czasami bardzo chce go wziąć mimo braku szans na deszcz, a ja się czasami zgadzam.

Gucio za to spełnił jedno ze swoich marzeń: kupił zestaw do hodowli kryształów i wykonał eksperyment. Zaczęło się od:
A skończyło na:

W pierwszych dniach eksperymerymentu kryształ rósł naprawdę imponująco, potem, w miarę jak roztwór robił się coraz mniej stężony - zwolnił. Gucio jest ze swojego kryształu bardzo dumny i nawet wziął go do szkoły, żeby wszystkim pokazać i opowiedzieć o eksperymencie. Dla dociekliwych - jest to  diwodorofosforan amonu NH4H2PO4 (popularny składnik nawozów sztucznych i proszków gaśniczych), który sam w sobie byłby bezbarwny, ale w zestawie były też barwniki do dosypania do roztworu i Gucio wybrał niebieski.

Ja też, zmuszona okolicznościami, wzbogaciłam się w tym miesiącu o coś niebieskiego. Rozgrzewalny w mikrofalówce okład z żelowych kulek, który co prawda przynosi chwilową ulgę, ale (co po kilku dniach stwierdzam z rozczarowaniem) - nie leczy. Przynajmniej bolącego kręgosłupa, bo z kolei obserwuję na Guciu, że zabawa woreczkiem pełnym błękitnych kulek ma działanie uspokajające.


Co mi przypomina o tzw."mind jar", który mamy zamiar w najbliższym czasie zrobić. Pomysł jest prosty: obserwując proces uspokajania się zabełtanej zawiesiny migoczących drobinek (stąd inna nazwa: glitter jar) - wywołujemy analogiczny proces w naszym zabełtanym emocjonalnie wnętrzu. Teoria mnie dosyć przekonuje, mam tylko małą wątpliwość co do stosowania szklanego pojemnika jako uspokajacza przy ataku furii kilkulatka. Tak więc z dużą dozą wiary w użyteczność tego wynalazku, spróbuję go jednak ulepszyć stosując pojemnik plastikowy :)

fot. i instrukcja wykonania: jugglingwithkids.com
Tu jeszcze video-tutka:

A w Polsce akurat o tej porze roku, jeśli dobrze pamiętam, macie niebo w takim pięknym niebieskim kolorze.

Friday, October 2, 2015

Chała

A więc jesień. 
Jak wiadomo pierwszy dzień jesieni wyznacza pojawienie się w Starbuniu pumpkin spice latte (taki napój kawopodobny z nieznośnie słodkim syropem, ale cóż, Ameryka go kocha), podobnie zresztą w McDo i wszystkich innych kawiarniach. 

Drzwi Starbucksa
 










Stąd wiemy, że pora żegnać lato (choć zdjęcia robiłam 17 września i było 26*C), że przed nami sezon "dożynkowy" (harvest), dziękczynny (Thanksgiving), a zaraz potem upiorny (Halloween). To ostatnie to świetna okazja do sprzedażyw szelkiego badziewia, które zajmuje już większość dobrze eksponowanych regałów na wejściu do sklepów. To już dla mnie normalka.


Natomiast kiedy w upalny wrześniowy czwartek, w drodze nad jezioro (by pograć w siatkówkę plażową!), przechodziliśmy przez dom towarowy Hudson's Bay - szczęka mi opadła. Za to Gucio i Stefan na poniższy widok zareagowali entuzjastycznie: 

Przypominam: 17 września!
Tak więc, o ile zimie może się udać zaskoczyć drogowców (nawet w Toroncie), o tyle handlowców - nigdy. Ci są przygotowani od września, niech ich szkielet kopnie.
I jak tu się cieszyć babim latem i słoneczną jesienią, kiedy marketing już atakuje kościotrupami i choinkami. Chała.

Challa, inaczej "egg bun", czyli pieczywo jajeczne
A propos. Pewnego pięknego piątkowego przedpołudnia odkryłam w pobliskim markecie całkiem swojsko wyglądającą chałkę drożdżową (z wyjątkiem sezamu w miejsce kruszonki, ale niech tam). Smakowała też zupełnie tak jak powinna! Gucio i Stefan od razu za nią "przepadli", więc w poniedziałek poszłam po więcej. W poniedziałek nie było. Podobnie we wtorek. W środę zapytałam w pobliskiej piekarni, ponieważ zauważyłam, że mają chałę (ang. challa) w cenniku. "Chała? Dzisiaj? Chała proszę pani, to tylko w piątki" Ach, no tak, chała w piątki, na szabasowy wieczór. Piekarz - Chińczyk - patrzy na mnie zdumiony, że nie wiem tak podstawowych rzeczy. 
Tak że ten, teraz co piątek kupujemy więcej chał niż porządne, wielodzietne, żydowskie rodziny - żeby mieć na cały tydzień :)

Peace out, friends, cieszmy się jesienią i nie śpieszmy z tym krysmesem

EDIT 05.10.2015 - jest jakiś "ruch oporu". Some ecards w temacie PSL:




Tuesday, September 8, 2015

Monday, September 7, 2015

Koniec lata


Przyznaję bez ogródek - nie chciało nam się porzucać polskiego sielskiego lata i wracać do Toronto. Ale wróciliśmy i okazało się, że i tu lato ma swoje uroki. 
Choćby to, że do końca sierpnia działa na skwerku sadzawka z wodą (i dwoma ratownikami, choć woda po kolana) i że w wyniku wakacyjnych porządków kilka "nowych" pojazdów przeprowadziło się z domów sąsiadów na plac zabaw 

Jeep!
Pan ratownik pozwolił nawet bawić się wężem napełniającym sadzawkę
Tyyyle boisk do siatkówki na miejskiej plaży. Szkoda, że tak daleko od nas, ale raz w tygodniu można się pofatygować.
Nie do przecenienia jest kanadyjski pomysł na święto państwowe w pierwszy poniedziałek września (konkretnie - Święto Pracy), czego wynikiem jest długi weekend na koniec lata. Przy temperaturach ok. 30*C najlepsze co można z nim zrobić, to skorzystać z podstawowego ontaryjskiego bogactwa naturalnego, czyli wody. W niedzielę postawiliśmy na jezioro średniej wielkości (Balsam Lake) i wiosłowanie. Pływanie canoe to temat na oddzielny post (jak zbierzemy więcej doświadczenia), ale zasadniczo jest prawie równie relaksujące jak kajakowanie. Nieco emocji dostarcza jego chybotliwość, zwłaszcza w zestawieniu z dziećmi na pokładzie, ale na przykład Stefanowi to bujanie najwyraźniej przypadło do gustu. W dodatku bardzo docenił przemyślaną konstrukcję kamizelki ratunkowej - z podgłówkiem. 
Nie ma jak Wujek :)
Ukołysało

 Poniedziałek spędziliśmy jeszcze bardziej wakacyjnie i nad większą wodą - na plaży w Wasaga Beach nad Jez. Huron. Piłki, łopatki, wiaderka, zamoczone kapelusze, skóra tłusta od kremu z fitrem i zapiaszczone dosłownie wszystko - czyli normalne plażowe przyjemności.
Obrazek poniżej - Wasaga Beach, koniec maja 2013. Dzisiaj było dużo więcej ludzi, na górach (tam z tyłu) nie było śniegu, a z powodu upału nie chciało mi się robić zdjęć.


Jako że kempingu na długi weekend nie zarezerwowaliśmy w porę (w dodatku jeździliśmy to tu, to tam), a pogoda była akurat wyśmienita na spanie w namiocie - na trzy noce rozstawiliśmy go sobie w ogródku i też było fajnie.


A jutro - do szkoły!

Tuesday, April 14, 2015

Płynne złoto Kanady

Marzec 2015, Maple Syrup Festival w Mountsberg, Ontario

Wreszcie zrobiło się naprawdę ciepło, co oznacza, że skończyła się pora "syropowa". Kiedy (gdzieś w połowie marca) temperatury w dzień robią się dodatnie, a słodki płyn, niosący zmagazynowane w korzeniach zapasy, zaczyna płynąć do wszystkich gałązek drzew - to właśnie ten moment, kiedy trzeba zbierać klonowy sok.

W pnie klonów (najczęściej klonów cukrowych Acer saccharum) wbija się metalowe "kraniki", z których sok (do 12 litrów dziennie!) sączy się do plastikowych wiaderek lub płynie gumową rurką do większego, zbiorczego pojemnika.


wiaderka trzeba opróżniać dwa razy dziennie
albo założyć "sokociąg"
jak na 500 lat zbierania (syropu i doświadczeń) - postęp techniczny nie szokuje


To, co się uda po kropelce uzbierać, to oczywiście jeszcze nie syrop. To sok, który nawet nie smakuje słodko - ma tylko ok. 3% cukru (sacharozy). Aby uzyskał miodowo-bursztynowy kolor i swój charakterystyczny smak, trzeba jeszcze nad nim popracować. Sok podgrzewa się i odparowuje, kiedyś nad ogniskiem w wielkich kadziach lub "wannach", dziś, w sposób bardziej kontrolowany, ale wciąż badzo prosty, w takich oto maszynach:

Syrop otrzymany po odparowaniu powinien mieć określoną gęstość (66° w skali Brixa) i zawartość cukru (ok. 60-65%).

Syropy klasyfikuje się wg czystości i koloru, ale jak na Amerykę przystało, co stan/prowincja, to własny pomysł na klasyfikację. Na naszym stole lądują najczęściej butelki z napisem "Canada no 1 light" lub "Canada no 1 medium", z czego "light" i "medium" to określenia koloru, a "Canada no1" nie oznacza wcale że jest najlepszy w kraju (nawet się dziwiliśmy, że co jeden, to najlepszy :), tylko że jest w pierwszej kategorii czystości (brana jest pod uwagę przejrzystość i smak oraz brak osadu itp). 

Oprócz przemysłowej produkcji syropu, urządza się w sezonie "syropowe festiwale" w "syropowych osadach" - można zobaczyć jak się zbiera i zagęszcza sok (dziś i dawniej), zaopatrzyć się w syrop i produkty pochodne, no i oczywiście wprawić się w stan cukrowego haju, spożywając tony placków z syropem, parówek smażonych w syropie (tak, wiem, to brzmi dziwnie, smakuje również) i tradycyjnych lizaków zwanych "snow candies". Małe porcje gorącego syropu wylewa się na bloki lodu lub śniegu, skąd tężejący syrop zbiera się patyczkiem - i już.




Przy okazji można także połazić po błocie, przejechać się furą, poskakać w sianie i powspinać się po kostkach słomy.



A na koniec usłyszeć zdanie, którego człowiek nie byłby się nigdy spodziewał:
"Już nie chcę, ZA SŁODKIE"


PS. Zbierania i zagęszczania soku z klonów Kanadyjczycy nauczyli się, jak wielu innych rzeczy, od Indian
PS 2. Syrop klonowy jest nie tylko doskonałym żródłem cukru, ale też manganu, który zasadniczo niełatwo znaleźć w pożywieniu.
PS 3. Tytuł posta to nie czcza metafora: przy cenie ok $1800 za baryłkę syrop bije na głowę ropę naftową ($55).