Tuesday, December 31, 2013

Winter wonderland, czyli ferie w obrazkach

Jedna z wystaw domu towarowego Hudson's Bay


Ferie świąteczne były długie i przyjemne, a przed nami (mną, Guciem i Stefkiem) - jeszcze tydzień "wolnego" - czyli Gucia niechodzenia do przedszkola. Karol już pracuje.

Co robiliśmy od 21 grudnia? Tym razem zamiast przydługich opisów - dużo zdjęć.

W nocy z soboty na niedzielę był "ice storm" - czyli zamarzający deszcz, po którym drzewa połamały się w całym mieście, przeciążone lodem. No i nie pojechaliśmy po choinkę, bo nie dało się jeździć (na ulicach lód, drzewa i niedziałające światła)

 
 Był to dość poważny kataklizm (na szczęście bez ofiar), ale za to wyglądał malowniczo
 
 
Nic dziwnego, że się łamało
W Wigilię udało nam się zdobyć, postawić i roztopić choinkę (była oblodzona podobnie jak wszystko, co nie było pod dachem w sobotnią noc - na oko licząc wg ilości wylanej wody, było na niej ok 20kg lodu), a nawet powiesić lampki i kilka ozdób na krzyż (i zbić jedną bombkę), ale zaraz potem musieliśmy pędzić na proszoną kolację, z której zdjęcia może dostaniemy. A po powrocie rozpakowaliśmy jeszcze prezenty spod naszego drzewka

To zdjęcie zamieszczamy, bo widać na nim, że Stefan _ma_ włosy
Muchy bordo - last minute hand made project - zrobiły swoją robotę
W pierwszy dzień Świąt od rana pełne skupienie nad świeżo nabytymi klockami, a potem mieliśmy gości na obiad i gry pod choinką
 
 
 


W drugi dzień Świąt wyruszyliśmy obejrzeć zimę (niesamowite, że mają tu w środku miasta takie "dzikie", choć zadbane dolinki), a potem do Muzeum Nauki

 
 
 
 
(ten sztuczny śnieg, to nie ja, to google+)
 
Klocki "Kapla" - bardzo dobrze się ustawiają
 
...i równie spektakularnie rozwalają
Jak dorosnę będę nurkiem, ale zdjęcie w kosmonaucie też mogę sobie zrobić

 
O, Stefan!
 

 W trzeci... a nie, wróć: w piątek. W piątek poszliśmy zobaczyć jak się ma jezioro


W sobotę odwiedziliśmy Dorotę i Marcina (pozdrawiamy i dziękujemy!), skuszeni zaproszeniem na obiad i zabawę przefajną kolejką z klocków K-nex. Nie zawiedliśmy się ani na obiedzie, ani na klockach i w efekcie było tak fajnie, że wychodziliśmy z płaczem stereo...

 

W niedzielę pojechaliśmy na spacer do miasta, gdzie oprócz głównej atrakcji - lanczu w MacDo - spotkało nas też parę innych ciekawych rzeczy

Wczoraj był zwykły dzień roboczy, dziś Tata też w pracy, a na wieczór planujemy BRAK SYLWESTRA. Posiedzimy w piżamach pod choinką, obejrzymy jakąś kreskówkę pixara jedząc popcorn i pójdziemy spać. Szczęśliwego Nowego Roku!

PS. W odróżnieniu od wielu mieszkańców oblodzonego miasta, przez cały czas mieliśmy prąd, więc nie śpieszono się ze sprzątaniem naszego drzewa, ale dziś się doczekaliśmy - przyjechali panowie z maszynką i zmielili gałęzie


Sunday, December 22, 2013

Bratki 7

- Trzynaście razy ci mówię nie wchodź, a ty co? Wchodzisz
- Błabłabła totojee?
- Jak się uderzysz to ja cię nie będę głaskał

































 
PS. Przy okazji chciałabym zauważyć, że panowie bardzo zgodnie i z własnej inicjatywy podzielili się skarpetkami z przyszytym autkiem-grzechotką. Są najbardziej zadowoleni, jak każdy ma po jednej; tak sobie chodzą i podzwaniają.

Atak klonów

Dziś rano, kiedy odsłoniliśmy okno w salonie, zobaczyliśmy coś takiego. To zapewne z powodu lodu, który grubą warstwą osadził się na wszystkim. A że klony to drzewa kruche - gałęzie nie wytrzymały. Nie wychodziliśmy jeszcze na dwór, i przy takim oblodzeniu pewnie postaramy się nie wychodzić, ale nawet przez okno widać, że nasz klon nie był jedynym drzewem, które nie udźwignęło dodatkowego ciężaru. Większe i mniejsze gałęzie pospadały na całej ulicy. 
Na szczęście gałąź nie spadła, kiedy dzieci sąsiadów z góry wyprowadzały psa. Na szczęście samochód, który wypożyczyliśmy i który wczoraj cały dzień stał pod klonem, noc spędził w garażu. 
Na szczęście spadająca gałąź nie zerwała żadnych przewodów i mamy prąd. 
Na szczęście w czasie, kiedy ja pisałam, Bill (sąsiad z dołu), rozmroził i przeparkował swój samochód parę metrów dalej, bo przed chwilą... 
 

Trochę mnie zatkało. No i nie pojedziemy dzisiaj po choinkę do Ikei. 

Tuesday, December 17, 2013

Mam w zupie (glutaminian)



Zaczęło się od supermarketowej promocji puszek z ikonicznym napisem "Campbell's". Cena 67 centów sugerowała, że w środku jest coś raczej paskudnego. Ale zupa była z kluseczkami w kształcie literek, więc Gucio musiał ją mieć. Potem trafiła w daleki zakamarek kuchennej szafki i tam sobie stała.
A może jednak zaczęło się wcześniej, kiedy po kilkudniowym "gotowaniu w odcinkach" grochówki (wywar na kości i boczku, moczenie grochu, siekanie czosneczku, brudzenie i zmywanie wszystkich moich trzech garnków, bo podsmażanie cebulki, kluseczków gotowanie oddzielnie, i wreszcie pakowanie w słoiczki do zamrażalnika - jakoś nie udaje mi się nigdy tego zrobić za jednym podejściem), dowiedziałam się, że "noo, nie za dobra" wyszła i musiałam się z nią męczyć przez kolejne dni, tym razem, żeby znikała w małych paszczach. Miałam tu nieco pecha, bo Stefan akurat miał jedną z tych swoich faz, kiedy nie chce jeść nic oprócz mleka, ale to nie zmniejsza poczucia, że się człowiek na darmo narobił.
Tak czy siak, kiedy pewnego dnia po przedszkolu woleliśmy pobawić się w śniegu, niż pędzić do domu i gotować lancz, a potem oczywiście wróciliśmy super-głodni - przypomnieliśmy sobie o puszce. Podgrzałam toto w mikrofali (jak na łatwiznę, to po całości! ale nie w puszce oczywiście), nie czytając nawet etykiety, bo tego dnia zjedlibyśmy nawet zupę z chińskich trampek. 
Siadamy do stołu i co? I, proszę państwa, sielanka: Gucio raźno wiosłuje łyżką i dopytuje się z wyprzedzeniem o dokładkę, Stefan otwiera dzioba jak młody pelikan, a jak za długo nie wpada kolejna łyżeczka - wyławia paluszkami zielone groszki. W ścieżce dźwiękowej - mlaskanie i siorby. Mi też, ku auto-zdziwieniu, smakuje.
Po zaspokojeniu głodu przeczytałam więc skład, który - kolejna niespodzianka - okazał się całkiem zacny: rosół wołowy, warzywa, makaron, a z ciekawostek tylko mąka ziemniaczana, ekstrakt drożdżowy i jedyny "rodzynek" - glutaminian sodu.
W ogólnie przyjemnym nastroju zagajam prowokacyjnie:
- I jak, chłopaki, niezła zupa z puszki? Nie gorsza, niż mama robi, co? 
Trochę liczyłam na zaprzeczenie, ale Gucio nie pozostawił mi złudzeń:
- O 100 punktów lepsza!
Auć. Ale, mimo że duma nieco ucierpiała, całe doświadczenie wydało mi się budujące - bo skoro tak, to mogę z ulgą poniechać męczącego gotowania niesmakujących zup. 
Postanowiłam się swoim odkryciem podzielić i... fejsbukowa "opinia pół-publiczna" uznała zupę z puchy nie za rozwiązanie, ale za problem, z którym trzeba mi pomóc się uporać. Doceniam dobrą wolę wszystkich życzliwych osób, które zapewniły mnie, że dam radę sama zrobić zupę, bo to łatwe i szybkie, doradziły, żeby gotować więcej i zamrażać, jarzyny siekać malakserem, eksperymentować z ziołami, spróbować zamiast zupy gotować dzieciom warzywa na parze oraz zatroszczyły się o to, czy glutaminian nie jest aby niezdrowy. Ale - taki już mój jędzowaty charakter - to wszystko wywołało we mnie głównie sprzeciw. Wobec przymusu zupy.
Że są rzeczy zdrowsze i mniej zdrowe, że domowe jest lepsze niż gotowe, że przetworzone i zaprawione sztucznymi dodatkami w nadmiarze szkodzi - przecież wiecie, że ja to wiem. Większość z Was wie też, że jestem wręcz trochę "foodie" - lubię dobre jedzenie, lubię gotować dla kogoś, lubię, gdy się gotuje dla mnie. Ale, heloł, zachowajmy proporcje. Czips nie zabija, ani kawałek pizzy, ani zupa z puszki.
Tak szczerze, ilu z Was, gotujących mam, zdarzyło się pichcić po nocy, kiedy dzieci śpią, zupę lub obiad na następny dzień? Ja, kiedy się łapię na takim pomyśle, to się wzdrygam.
Czy człowiek żyjący w dostatku, człowiek, który nie głoduje, musi tyle uwagi i czasu poświęcać odżywianiu siebie i swojego potomstwa? Czy, dzięki częstemu powtarzaniu tego hasła, wszyscy uwierzyli, że "jesteśmy tym, co jemy"? Ja się nie zgadzam, protestuję i odmawiam. Ja jestem tym, co myślę i czuję, a zupę wolę mieć nawet w puszce, niż w głowie. 

PS. Jutro zapewne będę wyklinać, że dziecka płaczą pod nogami i jak ja mam w takich warunkach obiad gotować, ale dziś wszyscy śpią a ja piszę bloga, bo bardziej zależy mi na rozmowie, niż na zupie. I dlatego naprawdę mam nadzieję, że po tym wpisie nikt się nie obrazi i nie przestanie mnie komentować na fejsie ;)

Wednesday, December 4, 2013

Bratki 6 /przy ćwiczeniu spajdermenowania/


- Mama! Stefan się nauczył nowego słowa!
- Taak?
- No! Jak na niego skoczyłem, to powiedział "Au!"

Tuesday, December 3, 2013

Ręczne robótki, czyli czemu nie ma bloga


Jeśli w związku z brakiem nowych wpisów zastanawiacie się, czy wszystko u nas w porządku, to uspokajam, że z grubsza tak. Stefan co prawda zaliczył zderzenie z kamiennym brzegiem kominka, a w wyniku tego klejenie czoła na izbie przyjęć, a w wyniku tego prawdopodobnie jakąś infekcję i trzy dni gorączki, ale jakoś bardzo tego nie przeżywamy, a brak postów spowodowany był zgoła czymś innym.  
Jako że tydzień po Halloweenie i sprzątnięciu dyń/szkieletów sąsiedzi zaczęli od nowa przystrajać przedogródki, tym razem świątecznie, a wystawy sklepowe oczywiście nie pozostają w tyle, zrobił nam się już całkiem sezon gwiazdkowy. Guciowi naturalnie w to graj, a i ja nie mam nic przeciwko temu, żeby pod pretekstem zrobienia przyjemności dziecku, zrobić przyjemność i sobie. Z zapałem zabraliśmy się więc za wprowadzanie świątecznego nastroju do domu, a żeby było mniej komercyjnie i ciekawiej - przyjęliśmy zasadę "zrób to sam".
I tak - słoiki po śledziach zamieniły się w latarenki na tealighty, znaleziony przy chodniku złoty wieniec z plastikowymi aniołami - w białe "gniazdko" dla moich ulubionych cepeliowskich ptaszków, a z suchych patyczków i gałązek powstał renifer.



Dla niecierpliwych, by milej odliczało się dni do Wigilii, wymyślono kalendarze adwentowe. Zwykle jest to po prostu rodzaj bombonierki z 24 ponumerowanymi okienkami, które otwiera się w kolejne dni grudnia, co dzień wyłuskując czekoladkę lub inną małą niespodziankę. Nasz kalendarz to las przyszpilonych do ikeowej ramki filcowych choinek-kieszonek, z których każda kryje rodzynkę (dla Stefana) i jeden-dwa klocki z malutkiego zestawu lego (dla Gucia). 


Zaczęliśmy wcześnie i wszystko to powstało w listopadzie, ale nie ma strachu, że w związku z tym w grudniu zabraknie nam zajęć. W planach pierniczki, pocztówki, no i oczywiście ozdoby choinkowe i pakowanie prezentów (w tym roku będę pakować tylko trzy, chlip). Do tego przygrywa nam internetowe radio "Christmas Hits", w zeszłym tygodniu popadał śnieg, i gdyby mnie tylko nie bolały zęby (to osobna historia, dentystka mnie zepsuła...), byłoby po prostu miodzio. 
Ach, i jeszcze obiliśmy wreszcie krzesła na granatowo - aksamitną spódnicą z ciuchlandu.


A wczoraj przyszła wielka paczka z Polski! Cztery kilo prezentów i łakoci, Gucio aż się zasapał, wciągając ją po schodach. Radości było co niemiara ("Patrz, i jeszcze folię bąbelkową mi Babcia przysłała! Ale fajnie!"), trochę też żalu i złości ("Nie zgadzam się, żeby teraz prezentu nie rozpakowywać! Nie mogę przestać płakać, bo mi nie dajesz otworzyć!"), ukojonych wkrótce michałkami i ciasteczkami. Kochani Babcie i Dziadkowie - Dziękujemy!