Tuesday, December 17, 2013

Mam w zupie (glutaminian)



Zaczęło się od supermarketowej promocji puszek z ikonicznym napisem "Campbell's". Cena 67 centów sugerowała, że w środku jest coś raczej paskudnego. Ale zupa była z kluseczkami w kształcie literek, więc Gucio musiał ją mieć. Potem trafiła w daleki zakamarek kuchennej szafki i tam sobie stała.
A może jednak zaczęło się wcześniej, kiedy po kilkudniowym "gotowaniu w odcinkach" grochówki (wywar na kości i boczku, moczenie grochu, siekanie czosneczku, brudzenie i zmywanie wszystkich moich trzech garnków, bo podsmażanie cebulki, kluseczków gotowanie oddzielnie, i wreszcie pakowanie w słoiczki do zamrażalnika - jakoś nie udaje mi się nigdy tego zrobić za jednym podejściem), dowiedziałam się, że "noo, nie za dobra" wyszła i musiałam się z nią męczyć przez kolejne dni, tym razem, żeby znikała w małych paszczach. Miałam tu nieco pecha, bo Stefan akurat miał jedną z tych swoich faz, kiedy nie chce jeść nic oprócz mleka, ale to nie zmniejsza poczucia, że się człowiek na darmo narobił.
Tak czy siak, kiedy pewnego dnia po przedszkolu woleliśmy pobawić się w śniegu, niż pędzić do domu i gotować lancz, a potem oczywiście wróciliśmy super-głodni - przypomnieliśmy sobie o puszce. Podgrzałam toto w mikrofali (jak na łatwiznę, to po całości! ale nie w puszce oczywiście), nie czytając nawet etykiety, bo tego dnia zjedlibyśmy nawet zupę z chińskich trampek. 
Siadamy do stołu i co? I, proszę państwa, sielanka: Gucio raźno wiosłuje łyżką i dopytuje się z wyprzedzeniem o dokładkę, Stefan otwiera dzioba jak młody pelikan, a jak za długo nie wpada kolejna łyżeczka - wyławia paluszkami zielone groszki. W ścieżce dźwiękowej - mlaskanie i siorby. Mi też, ku auto-zdziwieniu, smakuje.
Po zaspokojeniu głodu przeczytałam więc skład, który - kolejna niespodzianka - okazał się całkiem zacny: rosół wołowy, warzywa, makaron, a z ciekawostek tylko mąka ziemniaczana, ekstrakt drożdżowy i jedyny "rodzynek" - glutaminian sodu.
W ogólnie przyjemnym nastroju zagajam prowokacyjnie:
- I jak, chłopaki, niezła zupa z puszki? Nie gorsza, niż mama robi, co? 
Trochę liczyłam na zaprzeczenie, ale Gucio nie pozostawił mi złudzeń:
- O 100 punktów lepsza!
Auć. Ale, mimo że duma nieco ucierpiała, całe doświadczenie wydało mi się budujące - bo skoro tak, to mogę z ulgą poniechać męczącego gotowania niesmakujących zup. 
Postanowiłam się swoim odkryciem podzielić i... fejsbukowa "opinia pół-publiczna" uznała zupę z puchy nie za rozwiązanie, ale za problem, z którym trzeba mi pomóc się uporać. Doceniam dobrą wolę wszystkich życzliwych osób, które zapewniły mnie, że dam radę sama zrobić zupę, bo to łatwe i szybkie, doradziły, żeby gotować więcej i zamrażać, jarzyny siekać malakserem, eksperymentować z ziołami, spróbować zamiast zupy gotować dzieciom warzywa na parze oraz zatroszczyły się o to, czy glutaminian nie jest aby niezdrowy. Ale - taki już mój jędzowaty charakter - to wszystko wywołało we mnie głównie sprzeciw. Wobec przymusu zupy.
Że są rzeczy zdrowsze i mniej zdrowe, że domowe jest lepsze niż gotowe, że przetworzone i zaprawione sztucznymi dodatkami w nadmiarze szkodzi - przecież wiecie, że ja to wiem. Większość z Was wie też, że jestem wręcz trochę "foodie" - lubię dobre jedzenie, lubię gotować dla kogoś, lubię, gdy się gotuje dla mnie. Ale, heloł, zachowajmy proporcje. Czips nie zabija, ani kawałek pizzy, ani zupa z puszki.
Tak szczerze, ilu z Was, gotujących mam, zdarzyło się pichcić po nocy, kiedy dzieci śpią, zupę lub obiad na następny dzień? Ja, kiedy się łapię na takim pomyśle, to się wzdrygam.
Czy człowiek żyjący w dostatku, człowiek, który nie głoduje, musi tyle uwagi i czasu poświęcać odżywianiu siebie i swojego potomstwa? Czy, dzięki częstemu powtarzaniu tego hasła, wszyscy uwierzyli, że "jesteśmy tym, co jemy"? Ja się nie zgadzam, protestuję i odmawiam. Ja jestem tym, co myślę i czuję, a zupę wolę mieć nawet w puszce, niż w głowie. 

PS. Jutro zapewne będę wyklinać, że dziecka płaczą pod nogami i jak ja mam w takich warunkach obiad gotować, ale dziś wszyscy śpią a ja piszę bloga, bo bardziej zależy mi na rozmowie, niż na zupie. I dlatego naprawdę mam nadzieję, że po tym wpisie nikt się nie obrazi i nie przestanie mnie komentować na fejsie ;)

2 comments: