Ani się człowiek obejrzał, a tu mamy w domu ucznia!
Tak, tak, w Kanadzie (czy raczej: w Ontario) do tzw "szkoły" idą czterolatki. Piszę tak zwanej, bo właściwie nie wiem, jak to przetłumaczyć i odnieść do polskich realiów.
Miejscowa nazwa to "Junior Kindergarten" (4-latki) i "Senior Kindergarten"(5-latki), co wg słowników powinno się tłumaczyć jako przedszkole, przedszkolem jednak nie jest. Mieści się w budynku szkoły podstawowej, ma określony program edukacyjmy do zrealizowania, a postępy dzieci będą (opisowo) oceniane. Nie jest to też jeszcze taka prawdziwa szkoła, z lekcjami poszczególnych przedmiotów. Chyba najbardziej przypomina to po prostu dwuletnią zerówkę. Na razie zresztą sami wiemy bardzo niewiele o tym, co to właściwie jest ten kindergarten, rozpoznajemy bojem.
Co wiemy:
Każda dwudziestoośmioosobowa (co za słowo!) grupa, przyporządkowana do konkretnej sali, składa się po połowie z Juniorów i Seniorów (czyli cztero- i pięciolatków), których edukują i ogarniają dwie panie (nie że programowo, ale pan się jakoś nie trafił). Zajęcia zaczynają się o 9:05 i trwają z przerwami (w tym jedną godzinną na lancz) do 15:10. Część czasu to zajęcia dowolne, a wnosząc z tego, co widzieliśmy na półkach w klasie - podejście jest trochę waldorfskie i trochę montesoriańskie (nie wiem, czy takie są resortowe wytyczne, czy tylko nasza szkoła taka postępowa, ale to mnie od razu pozytywnie nastawiło do tutejszej edukacji). Oprócz dowolnych, indywidualnych, są zajęcia zbiorowe, zwane "circle" (bo dzieci siadają w kółku na podłodze) i zajęcia poza własną klasą - w bibliotece, sali gimnastycznej lub na basenie. Plus krótkie wyjście (jedno lub dwa dziennie) na dwór.
Sprawnie zorganizowane jest wejście i wyjście ze szkoły. Każda klasa ma wyznaczone miejsce na placu, gdzie od 9:00 do 9:05 dzieci ustawiają się w rządku, po czym eskortowane przez swoje dwie panie, machając rodzicom, drepczą po schodach do wejścia i do swojej klasy. Wyjście wygląda analogicznie - każda klasa wyprowadzana jest gęsiego na to samo miejsce na placu (teoretycznie, bo w praktyce na widok rodziców grupa rozpierzcha się zanim dotrze na swoją naklejoną na asfalcie kreskę). Rodzice w Polsce mogą nam więc (zwłaszcza zimą!) zazdrościć - po lekcjach będziemy odbierać dzieci ubrane i dopięte na ostatni guzik.
Gucia pierwsze wejście do szkoły wyglądało tak:
(Te płacze w tle to rozpacz młodszego rodzeństwa, że ukochany straszy brat czy siostra sobie idą)
Jeśli zastanawiacie się, co oni mają w tych plecaczyskach, to już wyjaśniam: przekąskę przedpołudniową, lancz, przekąskę popołudniową i wodę. Część zapewne też żel dezynfekujący do rąk. Jak na razie żadnych zeszytów, książek, piórników. Nie trzeba też zmieniać butów, dopóki na dworze ładna pogoda - zdroworozsądkowe podejście, o które za moich czasów trudno było w Polskiej szkole, gdzie od pierwszego do ostatniego dnia roku szkolnego wymagane były CIAPY.
Jeśli zastanawiacie się, co oni mają w tych plecaczyskach, to już wyjaśniam: przekąskę przedpołudniową, lancz, przekąskę popołudniową i wodę. Część zapewne też żel dezynfekujący do rąk. Jak na razie żadnych zeszytów, książek, piórników. Nie trzeba też zmieniać butów, dopóki na dworze ładna pogoda - zdroworozsądkowe podejście, o które za moich czasów trudno było w Polskiej szkole, gdzie od pierwszego do ostatniego dnia roku szkolnego wymagane były CIAPY.
Wracając do Głównego Bohatera - na razie wydaje się podekscytowany, zainteresowany, i mimo widocznego onieśmielenia nie buntuje się, nie płacze, bez oporów macha ręką na pożegnanie i całkiem żwawo maszeruje do szkoły, a po południu wita nas (bo przecież przychodzę ze Stefkiem) radosnym uśmiechem. W dodatku co dzień przynosi nowe słówko (wczoraj "crash", dzisiaj "great", a dla utrwalenia od razu wykonał "great crash" ze Stefanem). Na standardowe pytanie "Jak było w szkole?" dostaliśmy dzień po dniu równie standardową odpowiedź, że "Dobrze". Oby tak dalej, choć wiadomo, że po pierwszej ekscytacji może przyjśc kryzys i "więcej nie pójdę". Na razie jednak wyraźnie imponuje mu, że on i tata idą rano z domu w jakieś ważne miejsca.
(Stefan natomiast zazdrości bratu pojemniczków z przekąskami i jak tylko gdzieś je rano przyuważy - próbuje się do nich dobrać. Te jedzenia na wynos to w ogóle nie taka prosta sprawa, trzeba wszystko przemyśleć, przygotować, popakować i poopisywać, co na kiedy, a jak przewidzieć, na co dziecko będzie miało ochotę przed, a na co po południu?)
Tak więc: so far - so good! Trzymajacie kciuki, żeby dalej było tylko lepiej.
PS. Umówiliśmy się z Guciem, że po pierwszym "tygodniu" (czyli dwóch dniach) szkoły pójdziemy prosto do sklepu z zabawkami i będzie mógł sobie coś małego - cenowo - wybrać. No i wybrał :D (kryterium cenowe spełnione).
Wybór Gucia coś jakby sugerował lekką frustrację oświatą? ;) W.
ReplyDelete