O ile we wrześniu mieliśmy tu jeszcze całkiem lato (upały, cykady itp), to październik, proszę Państwa, to już jest inna bajka. Pogoda co prawda nas rozpieszcza - dzień w dzień po 20 lub ponad 20 stopni - ale nastrój (i wystrój, ale o tym potem) całkiem się zmienił, a wiewiórki rozpanoszyły się, o ile to możliwe, jeszcze bardziej. Uwijają się po drzewach, płotach i przewodach elektrycznych, zakopują coś ciągle i odkopują na trawnikach, przy czym nierzadko dochodzi między nimi do skrzekliwej wymiany zdań lub nawet rękoczynów.
W październiku przypadają dwa ważne po tej stronie Atlantyku święta: Dziękczynienia (w tym roku czternastego) i Halloween (ostatni dzień miesiąca). Oprócz tego wyczuwam ogólny nastrój takiego jakby, hmm, "oktoberfest", ale nie w sensie pijatyki, tylko radości z jesiennych zbiorów (w sumie może to część tego "dziękczynienia", ja wiem?), coś jakby jesienne dożynki. Kluczem wydaje się być słowo "harvest" (czyli plon, zbiór), a symbolem owego plonu - dorodna dynia. Dynie są w warzywniakach, dynie są w kwiaciarniach, dynie są na wystawach i na plakatach, dynie są w menu. Na widok napisu "PSL" tubylcy oblizują się ze smakiem, bo oznacza on (nie od razu to odkryłam) - kawę o smaku dyniowym z przyprawami (pumpkin spice latte), serwowaną najwyraźniej tylko sezonowo. O ile kulinarne walory dyni mam zamiar dopiero zgłębić, o tyle pomysł udekorowania dynią wejścia do domu od razu mi się spodobał, podążyliśmy więc za lokalnym zwyczajem. Po odpowiedni egzemplarz wybraliśmy się oczywiście wagonem towarowo-osobowym (było b. ciepło, ale Gucio tak się podekscytował się tą całą jesiennością, że zażądał czapki i rękawiczek :).
Trzeba przyznać, że kanadyjskie klony _nie_ są przereklamowane - chodniki zasypane mamy taką ilością liści w tak fantastycznych kolorach, że przez parę dni codziennie przynosiliśmy do domu całe bukiety, a i teraz (to już drugi tydzień tego eldorado) coraz to schylamy się po jakiś wyjątkowo ładnie wybarwiony egzemplarz. Za to z kasztanami było krucho - wszystkie drzewa, na jakie trafialiśmy, okazywały się tak wyczerpane przez szrotówki, że sypały wyłącznie zeschłymi liśćmi. Wczoraj wreszcie udało nam się znaleźć owocujący kasztanowiec i Gucio wrócił do domu z kieszeniami pełnymi szczęścia.
Kolejne nasze miłe odkrycie to "uliczki garażowe". Nie to, żebyśmy wcześniej nie wiedzieli o ich istnieniu, ale nie przychodziło nam do głowy zbyt często z nich korzystać. Tymczasem, zwłaszcza w jesiennej szacie, mają nieodparty urok - narobiłam mnóstwo zdjęć telefonem, ale nie udaje mi się tego uchwycić, chyba trzeba będzie wytaszczyć ciężki sprzęt. Uliczki garażowe, lub po prostu tylne, zapleczowe (backstreets) to betonowe dojazdy do garaży na tyłach posesji, ciągnące się równolegle do "prawdziwych" ulic, tych z nazwami. Są wąskie, ciche i przyjazne (często dzieci grają na nich w piłkę, koszykówkę lub hokeja), w sam raz dla nas. Może najbardziej podoba mi się w nich to, że czas tam jakby troszkę zwalnia, trudno to wytłumaczyć. W każdym razie bardzo miło taką uliczką sobie iść, świat oglądać i rozmawiać. Na mapie ich nie ma, ale na zdjęciu sat. widać bardzo dobrze, jaki jest schemat: wzdłuż ulicy właściwej są najpierw front yardy (przedogródki), potem domy, za nimi malutkie back yardy, na ich końcu garaże, a za nimi uliczka zapleczowa, kolejne garaże, back yardy, domy, front yardy i kolejna pełnoprawna ulica.
Podsumowując - zaryzykuję stwierdzenie, że październik na zapleczowych uliczkach to coś, co jak na razie urzekło mnie najbardziej z całej tej naszej kanadyjskiej przygody. Toteż wszystkim chętnym na odwiedziny u nas polecam turnusy w sezonie jesiennym 2014. October jest the best!
No comments:
Post a Comment