Seattle ma to coś. Inni nie podzielają mojej fascynacji, ja jestem jednak pod wrażeniem, mimo że jestem już tu drugi raz. Zacznijmy od okoliczności przyrodniczych - jest tu ocean i ośnieżone góry w tle. Ale są i detaliki, choćby to, że oglądając Seattle z wieży widokowej słuchamy jazzu, a nie disco-popu jak zwiedzając polskie atrakcje turystyczne. Podoba mi się tutejsza architektura, często połączenie stali, drewna, cegły, ceramiki. I to zarówno w nowych budynkach jak i w tych sprzed kilkudziesięciu lat, a nawet art-deco. Trochę jak nasz polski modernizm. Mimo malowniczego położenia i często wyrafinowanej architektury Seattle nie jest ślicznym miastem. Wręcz przeciwnie, bardzo szorstkim. To co inne miasta starają się schować tu jest na wierzchu - instalacje, wielopoziomowe parkingi, autostrady, tory kolejowe, napowietrzne klatki schodowe i zaplecza ze śmietnikami. Ma to swój urok, nie ma ugładzania na siłę. Seattle to miasto portowe, więc widać żurawie, statki pływają po zatoce i w całej okolicy śmierdzi rybami. Można pójść w porcie na piwo, siąść w knajpie nieodnawianej chyba od 40 lat i patrzeć przez drewniane kwadratowe okienka na statki. Tylko szant brakuje, bo knajpa prawie pusta.
Seattle najlepiej zwiedzać po zmroku jak siąpi deszcz (czyli każdego wieczora). Wtedy jest najbardziej mroczne i szorstkie. Mieszkanie tutaj może być uciążliwe (wielu ludzi leczy zimowo-deszczową depresję pigułkami), ale przyjechać i zobaczyć warto.
No comments:
Post a Comment