Wednesday, June 26, 2013

Wagon [łejgen]

Tak to się nazywa i tak to wygląda. Można by dodać, że w porównaniu z wycyzelowaną w każdym detalu spacerówką, to nawet bydlęcy (nic nie ujmując pasażerom). Na wyprawę na plac zabaw lub do sklepu - w sam raz. Jest to tutaj bardzo popularny sposób transportu dwójki dzieci na niewielkie dystanse. Chłopaki od razu bardzo go polubili. Czasem Gucio zamiast jechać, ciągnie Stefka, a wtedy wzbudzają podziw i cmokanie wszystkich mijanych przechodniów ("It's just sooo cute!"). Okazuje się, że jak człowiek miękki i giętki, a przede wszystkim dobrze na placu zabaw złachany, to wagon może być nawet... sypialny.
 
















PS. Wagon pozyskaliśmy metodą "To co, bierzemy? Bierzemy!", czyli spotkaliśmy go pewnej niedzieli zaparkowanego przy chodniku, a to oznacza, że właściciel już go nie potrzebuje, a uważa, że jeszcze nie nadaje się całkem do wyrzucenia.
PS 2. Nie widać tego na zdjęciu - ciągnie się toto za pomocą grubego plastikowego dyszla z uchwytem. W całej prostocie tego sprzętu niepotrzebną komplikacją są drzwiczki, ale Gucio akurat uwielbia przez nie wsiadać i starannie je za sobą zamykać; wygląda to tak, jakby wsiadał co najmniej do lincolna :)

Friday, June 21, 2013

Atrakcje 2

















W weekendy jakoś więcej tutaj wychodzimy i zwiedzamy. Bardzo to sobie cenię, bo dzięki temu spędzamy sporo czasu razem, i to czasu miłego, nie na zakupach czy przy innych obowiązkach. W Warszawie mniej robiliśmy sobie kilkugodzinnych lub całodniowych wyjść, pewnie dlatego, że za to więcej spotykaliśmy się ze znajomymi, a resztę czasu pochłaniało "krzątanie się". Znajomych niewątpliwie nam brakuje, ale te rodzinne wycieczki są bardzo przyjemne. 
Jednym z ciekawszych miejsc, do którego zapewne nie raz jeszcze wrócimy, jest muzeum nauki - Ontario Science Centre .
Sam budynek wydaje się dość ciekawy, jest też bardzo malowniczo położony na zboczu stromej, porośniętej lasem dolinki. Niestety wyjścia na zewnątrz na innych poziomach niż parter były zamknięte, więc nie mogliśmy za bardzo obejrzeć budynku z zewnątrz. 
Dygresja - z niewiadomych powodów Kanadyjczycy żywią uprzedzenie do liczb ujemnych. W wyciągach i saldach kwoty kredytu/długu pisane są zamiast tego w nawiasach, a położone poniżej parteru poziomy budynku (a co za tym idzie - guziki w windzie) mają oznaczenia mało intuicyjne (czasem liczby, czasem litery, a czasem ich kombinacje). 
W metrze i węzłach autobusowo-metrowo-kolejowych, poziomy poniżej terenu mają po prostu kolejne numery, ale bez minusów, i jakoś idzie się domyślić, że 3 to niżej niż 1 (zwłaszcza, że i tak najważniejsze jest, przy którym guziku jest symbol autobusu, a przy którym pociągu). Ale w centrum nauki właśnie, gdzie jest jedno piętro powyżej poziomu głównego wejścia, a bodaj 4 poniżej (bo budynek na zboczu) - ludziom się myli ("pierwsze piętro" ma nr 0, parter ma nr 1, kolejne piętra poniżej parteru - od 2 do 5).
Mój ulubiony obiekt w OSC to coś w rodzaju kulodromu - konstrukcja z kilkunastoma torami dla kulek, które (podnoszone i umieszczane przez dzieci w miejscach startu) toczą się, spadają, odbijają, podskakują, po drodze wprawiając w ruch przeróżne części maszynerii, a także uderzając w gongi, dzwonki, rurki i cymbałki. Wszystko to razem można by oglądać godzinami.

  W strefie "Spark" - dla małych dzieci:

Gucio podnosi wielki kloc balsy - najlżejszego drewna. Z tyłu czarny kloc drewna hebanowego, ojjj ciężki.

Przy okazji z gablot z quizem dendrologicznym dowiedzieliśmy się, że drzewo przed naszym domem to klon srebrzysty (Acer saccharinum).
W części ufundowanej przez rodzinę Weston - wystawy i doświadczenia pod hasłem innowacyjność. Aktualnie temat elektrostatyki. Dużo doświadczeń do zrobienia, dużo zabawy i bałaganu przy tym: 


Mini-dżungla. A raczej szklarnia, bo dla mnie podstawową cechą lasu deszczowego jest nie tyle roślinność, ile wszystkie pełzające, dreptające i fruwające stworzenia, które czekają tylko na przechodnia bez gumiaków... No dobra, węże, mrówy i pająki nie są miłe, ale małpki, papużki i motylki były spoko. Tak czy inaczej w tym małym ogródku ich nie ma. 

 

Z mniej pouczających rozrywek mieliśmy festyn w naszej dzielni. Było dużo balonów, darmowej waty cukrowej, pop cornu i różnych gadżetów oraz malowanie twarzy, czyli - Gucio nie mógłby czegoś takiego opuścić. Zdobycze: 4 balony (z helem!), miniaturowy kij hokejowy, naklejki, tekturowy pociąg metra, magnes na lodówkę.
Buzie na szczęście można było malować samemu, bo panie nie nadążały. Gucio koniecznie chciał być spajdermenem, a Stefek nie miał zdania...

Karolowi i sobie też zrobiłam wąsy, dzięki czemu byliśmy dodatkową atrakcją dla tłumnie przybyłej ludności. Jedna pani nawet zrobiła nam zdjęcie, a inna następnego dnia mnie poznała i zauważyła, że już nie mam wąsów. 

Gucio zapałał miłością od pierwszego wejrzenia do misia z Banque du Montreal i z biegu rzucił się go przytulać, co miś przyjął z pewnym zakłopotaniem (może miał jakieś złe doświadczenia), ale potem dał sobie zrobić zdjęcie.

Tak to się zabawialiśmy rodzinnie w czerwcu. Ciąg dalszy z pewnością nastąpi.

PS. W najbliższą niedzielę Karol wyjeżdża na tydzień do Seattle (HQ Amazonu) i jakoś będziemy musieli sobie radzić we trójkę. Ale zaraz potem - kolejny przedłużony weekend i plany na wycieczkę.



Wednesday, June 19, 2013

3/16 cala

Na ten post zbierało się już od dawna, ale wizyta w markecie budowlanym była kroplą, która ostatecznie przechyliła szalę goryczy, że tak powiem.
Wciąż jeszcze nie jesteśmy do końca "urządzeni", parę rzeczy, jak półki, jakieś uchwyty itp, przydałoby się przykręcić do ścian. (Na marginesie - ściany tutaj nie bywają murowane, to tylko stelaż ze słupków drewnianych obłożony płytą gipsową, ciekawe więc, jak się na tym cokolwiek będzie trzymać, bo oczywiście nie wiemy, gdzie są słupki, a gdzie sama płyta).
Tak czy owak w niedzielę wstąpiliśmy do Canadian Tire po wkręty, kołki i odpowiednie wiertło.
Początkowo nie wierzyłam własnym oczom, patrząc na oznaczenia, ale jednak: potrzebne wiertło w rozmiarze 3/16 cala. Wierteł cała ściana, szukam, szukam, ułamki migają mi przed oczami. A okazało się, że zupełnie normalnie, właściwe wiertło znalazło się na półce pomiędzy takim ciut cieńszym (tj.11/64), a ciut grubszym (7/32). Proste? Proste. Potem to już bez mrugnięcia okiem wybrałam okrągły drewniany kołek o średnicy 5/8 cala (do krzesła, brakuje jednej poprzeczki).
Dodajmy, że w Kanadzie generalnie obowiązuje system metryczny, ale do praktycznych rzeczy, jak budowlanka czy gotowanie, stosuje się zwyczajowo tradycyjne jednostki, żeby nie komplikować. (Wiertło o średnicy 4,7625mm? - od razu widać, że te europejskie jednostki to jakiś absurd :).

 Żeby więc z kuchni nie robić apteki i nie bawić się w odmierzanie mililitrów czy gramów, w przepisach kulinarnych podaje się ilości w naprawdę poręcznych jednostkach: filiżankach, łyżkach stołowych i łyżeczkach herbacianych. Dzięki temu wagi kuchenne i naczynia z podziałką w ml można zastąpić... nie, nie, wcale nie łyżkami, łyżeczkami i filiżankami, bo te jak wiadomo mogą mieć rozmaitą pojemność. Zastąpić je można zestawem miarek, których jakże przystępna skala rozciągać się może od 1/16 łyżeczki do herbaty do 16 filiżanek (czyli inaczej 4 kwart, czyli 1 galona). Taki komplecik to jeden z ulubionych kuchennych gadżetów, zajmujący raptem pół szuflady, a jaki praktyczny. Żeby jeszcze bardziej ułatwić sobie życie, warto wykuć na blaszkę następującą tabelkę:
 
i już można gotować bez europejskiego zadęcia i zawracania głowy mililitrami.

Ale do zagranicznych fanaberii typu jednostki SI, Kanadyjczycy odnoszą się ze zrozumieniem. Jakiś czas temu kupowałam suwak do spódnicy.
- 7 czy 8 cali? - zapytała mnie uprzejmie ekspedientka
- yyy... a w centymetrach? - wykrztusiłam zaskoczona. Na co pani usłużnie:
- w centymetrach? To ja zaraz zmierzę, tylko który - 7 czy 8 calowy?

PS. Tutejszy system miar i wag to jest temat rzeka, z którego na razie liznęliśmy tylko początek góry lodowej. Nawet w zwykłym spożywaczaku mieszają się kilogramy, funty i uncje (suche "dry oz" i płynne "fl oz")...
Jak wrócimy, to chyba pójdę z pielgrzymką do Sevres pocałować wzorzec metra.

Friday, June 14, 2013

Zapobiegliwość

zdj. z  bloga "Beyond sweet and savory"
Wracam do stołu z dokładką lodów dla Gucia. Dla siebie nie nakładałam, ale zaczerpnęłam sobie z pudełka tyle, ile się zmieściło na łyżce. Gucio bierze się za konsumpcję, ale cały czas przygląda się uważnie temu, co mam w ręku
- Mama, czy ta twoja łyżka to będzie ostatnia? Bo żebyś za dużo nie zmarnowała

Atrakcje cz.1

Pisał poeta, że do pracy są zwykłe dzionki, a niedziela - dla małżonki. Tylko że to były czasy, kiedy mężczyźni nie zwracali specjalnie uwagi na to, że mają dzieci. A teraz czasy są takie, że niedziela jest dla żony i synków. I w dodatku jest jeszcze sobota. Czyli weekend i weekendowe atrakcje. 
Na przykład - weekend "otwartych drzwi" w Toronto. Impreza obecna w wielu miastach świata, pozwala publice na zwiedzenie budynków na co dzień niedostępnych, jak urzędy, instytucje, zakłady producyjne itp. Z bogatej oferty wybraliśmy dwa (żeby mieć jeszcze czas na spacerowanie, zabawę i obiad): fabryka cukru Redpath i najnowszy budynek George Brown College nad jeziorem.
Fabryka nieco nas rozczarowała, bo okazało się, że nie można wejśc do hal produkcyjnych, a jedynie do olbrzymiego portowego magazynu, do którego przybywające z dalekich krajów statki rozładowują tzw. surowy cukier (czyli mocno jeszcze zanieczyszczoną, ale skrystalizowaną sacharozę; potem się ją topi i wieloetapowo oczyszcza, filtruje itp). Przestrzeń jest rzeczywiście ogromna, robi wrażenie. W dodatku wewnątrz pięknie pachnie. Gotowy, biały cukier, choć zrobiony z trzciny, nie ma już ani krzty tego zapachu i nie da się go odróżnić od naszego - buraczanego.

Budynek college'u (ukończony w zeszłym roku, nówka sztuka) - całkiem przyjemny, z kilkoma ciekawymi pomysłami, zwłaszcza w detalach. Pokażę kiedyś więcej, bo zrobiłam parę fajnych zdjęć. Z zewnątrz wygląda tak:
Tak się miło złożyło, że wybrane przez nas obiekty były blisko siebie, nad brzegiem jeziora, a pomiędzy nimi znaleźliśmy przyjemny kawałek sponsorowanej przez cukrownię plaży - Sugar Beach - z parasolami w kolorach cukierkowych i z piaskiem jako żywo przypominającym cukier (gruboziarnisty).
A jeszcze kawałek dalej powstaje coś w rodzaju parku/skweru z wieloma atrakcjami, z których plac zabaw będzie chyba najbanalniejszą. Oprócz tego na wizualizacji fontanny, wodospady, wielofunkcyjne meble miejskie i oczywiście nowocześnie zaprojektowana zieleń. A na razie działa placyk z tryskającymi strumieniami wody, dzięki czemu Gucio do domu wrócił mokry i w pożyczonych od Stefa skarpetkach, bo zupełnie nie przewidzieliśmy że możemy potrzebować zmiany odzieży. Kiedy inwestycja będzie ukończona, na pewno jeszcze tam wrócimy, lepiej przygotowani.

Kolejny atrakcyjny weekend był zaplanowany z myślą o Guciu. Z okazji Dnia Dziecka wybraliśmy się (promem) na cały dzień na wyspę, a tam do wesołego miasteczka i na plażę. Park rodzinnej rozrywki Centreville rzeczywiście zbudowany jest na kształt miasteczka, dość kiczowatego, trochę westernowatego, ale proponowane przejażdżki były strzałem w dziesiątkę. Gucio zaliczył samodzielną jazdę wozem strażackim z dzwonkiem, jazdę automobilem razem z tatą, zjazd w "kłodzie drewna" z mamą i znów z tatą - rollercoaster w kształcie smoka. Wszyscy czworo przejechaliśmy się pociągiem (przez tunel!). Zanim się rozpadało zdążyliśmy jeszcze porzucać frisbee na plaży i wróciliśmy późnym popołudniem zmęczeni ale zrelaksowani po całym dniu na świeżym powietrzu.

Tuesday, June 11, 2013

Kto za? Kto przeciw?

No właśnie. Czekam na głosy. Materiał - grube płótno, skóra. Akcent branżowy: dolna część, narażona na kontakt z wilgocią gruntową - zabezpieczona lepikiem ;)
W necie znalazło się zdjęcie z lepszą modelką:


Monday, June 10, 2013

Między Newtonem a Darwinem


Stefan wstaje. W zasadzie to dobrze, bo to jedna z tych cech, która nasz gatunek wyróżnia spośród innych zwierząt - umiemy się utrzymać na dwóch kończynach, dzięki czemu dwiema pozostałymi budujemy cywilizacje. Stanie na dwóch jest jednak dużo trudniejsze niż na czterech i dużo bardziej ryzykowne - można obić głowę (a w niej, jak wiadomo, znajduje się delikatny organ, który jeszcze bardziej czyni nas wyjątkowymi).
Tak więc, o ile grawitacja dostarcza czasem mnóstwa uciechy (np. zrzucona ze stołu łyżka spada z brzękiem), o tyle przy nauce wstawania i chodzenia robi się naprawdę uciążliwa. Stefka codzienne badania nad zjawiskiem powszechnego ciążenia (a w szczególności - ciążenia głowy) są tyleż pouczające, co bolesne. Co dzień po przyjściu z pracy Karol spogląda na swego synka, od razu widzi, ile eksperymentów dziś przeprowadzono i serce mu się kraje.
Ja, podobnie jak poprzednio przy Guciu, nie do końca wiem, jakie stanowisko zająć. Widzę trzy opcje:
1. Nie wypuszczać dziecka z rąk i nieustannie je podtrzymywać, żeby nie upadło - ale to raczej nie dla mnie.
2. Modlić się, żeby jego głowa wytrzymała obijanie o podłogi, meble i futryny - też nie dla mnie.
3. Wierzyć, że głowa ludzkiego dziecka jest ewolucyjnie przystosowana do naszej pionowej postawy, także do tego, co ją spotyka w fazie nauki trzymania pionu. Niby wierzę, ale ilekroć z drugiego pokoju słyszę głośne "ŁUP" - zaczynam rozważać opcje 1 i 2.

Znajomi zasugerowali czwarte wyjście: kask do nauki chodzenia (ilustracja powyżej). Można rozważać wady i zalety takiego rozwiązania, dla nas chyba nie jest najlepsze (ostatnio dla Stefka nawet śliniak to wróg, z którym walczy z całych sił), ale to zwróciło moją uwagę na inną kwestię. Może ewolucyjnym przystosowaniem gatunku ludzkiego do przeżycia etapu wstawania i upadania NIE JEST budowa czaszki, tylko zapobiegliwość rodziców? Może właśnie opcja 1 - ciągłe asystowanie nieporadnym młodym - zapewnia ewolucyjny sukces? Może przeżywają nie ci z "mocną głową", tylko ci, których rodzice lepiej pilnowali (i którzy z kolei odziedziczą geny troskliwości)?
Trudno przeprowadzić rozstrzygające badania na własnych dzieciach, ale intuicja podpowiada mi, że na sukces składają się obie strategie. Wierząc więc, że od (większości) siniaków się nie umiera, pozwalam Stefkowi wstawać i upadać, bo bez tego przecież ani chodzić ani do czegokolwiek dojść się nie nauczy, ale najbardziej ryzykowne kanty owijam miękkim.
Trzymajcie kciuki.

Tuesday, June 4, 2013

Wdepnął

- mamaaa, daj mi suche skarpetki, bo wdepnąłem
- ale w co?
- w umywalkę

Maj


Maj upłynął nam miło. Jak już wiadomo, byliśmy na wycieczce w Montrealu, z której znalazło się jeszcze jedno zdjęcie imponującego eksponatu z muzeum kolei - obrotowego pługu:

Oprócz wycieczek dalszych robiliśmy też bliższe, odkrywając nowe ciekawe miejsca Toronto (jak np. Sugar Beach - sponsorowana przez miejscową fabrykę cukru). 
Stefek oczywiście zwiedzał dzielnie z nami

Jeszcze bliżej domu - chodziliśmy do sklepu pobawić się kuchnią,
której nie kupiliśmy, za to zmajstrowaliśmy sobie własną, z przeprowadzkowego kartonu.
I słusznie, że nie kupiliśmy, bo zabawa kuchnią w domu okazała się znacznie mniej wciągająca (a to ci niespodzianka).

Bywaliśmy niemal codziennie na placu zabaw. Na naszym jest mnóstwo "wspólnych" plastikowych zabawek - czyli takich, które już są niepełnosprawne, ale jeszcze trochę działają i żal całkiem wyrzucić.

Gucio bardzo lubi się wspinać, prawie tak bardzo, jak huśtać. Trzeba przyznać, że wykazuje przy tym daleko idącą ostrożność, unika zbędnego ryzyka i w momentach kryzysowych prosi o asekurację. To dziwne jak na kilkulatka, ale zdaje się, że właśnie takie cechy charakteryzują dobrego alpinistę, prawda? Jeszcze dwa lata i będzie go można wpuścić na ściankę wspinaczkową
Lubi też przebieranki, a że pogoda w Toroncie jest bardzo zmienna - pudło z szalikami i rękawiczkami mamy zawsze pod ręką
Stefek za to lubi jeść. Początkowo myślałam, że wie, co dobre - marchewka z groszkiem, gotowana kukurydza, kalafior, owsianka z jabłkami.. Ale okazało się, że plastelina też jest wyśmienita i moja wiara, że Stefan w ogóle rozróżnia smaki, upadła. Chyba chodzi raczej o fakturę, rozmiar, kształt. Odpowiadają mu drobne rzeczy, które można wziąć w paluszki i samemu włożyć do buzi (jak łatwo zgadnąć w tych kryteriach mieści się cała masa rzeczy, któych absolutnie nie powinien jeść). Co do obierek z jabłka zawarliśmy kompromis - wolno je brać do buzi, ale jak już jest za pełno, to mama zabiera.

Gucio natomiast jest zwolennikiem diety dwuskładnikowej - najchętniej jadłby tylko mięso i słodycze. Na przykład lody. Raz zrobiliśmy je nawet w domu, ale niestety (lub zdaniem Gucia - na szczęście) wyszły strasznie słodkie
Oprócz tego spędziliśmy przemiłą sobotę na garden-grill-party u Karola kolegi z pracy (jest tu z żoną i dwoma synkami, ale już chodzącymi do szkoły). Może ktoś podzieli się z nami zdjęciami, to pokażemy. 
No i zaczęliśmy regularnie bywać w
Fairlawn Avenue United Church
kościele! Nie na mszy oczywiście, ale okazało się, że mają  mnóstwo ciekawych zajęć dla dzieci, mam, dzieci z mamami itd. Zapisaliśmy się na "twórczą zabawę" (w środy) i "Mark śpiewa dla wszystkich" (poniedziałki) - więc do końca czerwa będziemy w kościele po dwa razy w tygodniu.
A od września, żeby nie było nudno - zapisaliśmy Gucia do przedszkola. W sumie to nie będzie takie prawdziwe przedszkole, tylko 2,5-godzinne zajęcia 3 razy w tygodniu. To tutaj bardzo popularne rozwiązanie, dla tych dzieci, którymi ma się kto opiekować, ale potrzebują też kontaktu z rówieśnikami, jakiejś zorganizowanej zabawy, trochę nauki itp. Przedszkole znajduje się właśnie w tym kościele, ale okazało się, że tylko wynajmuje tam pomieszczenia. Ale dzięki temu, że poszliśmy obadać przedszkole, znaleźliśmy przykościelny "dom kultury".

Sunday, June 2, 2013

Toronto rowerem

Już od miesiąca mam rower, zrobiłem nim pewnie z 500 km po mieście, więc czas podzielić się wrażeniami z jazdy. Ogólnie jest nieźle, choć nie idealnie. W Toronto nie ma zbyt dużo ścieżek rowerowych, miejscami są wydzielone pasy dla rowerów (czasem razem z autobusami i taksówkami), lecz o ich ciągłości można zapomnieć.Zatem trzeba dzielić ulicę z samochodami. Rowerzystom wolno tu więcej niż samochodom - na rowerzystów się nie trąbi, rowerzysta może przejechać na czerwonym świetle i zignorować znak stop. Rowerzysta musi mimo wszystko uważać - rowerzystów mija się 50 cm od kierownicy nawet nie zwlaniając. Szczęśliwie nawet na głównych drogach (wyłączając autostrady) raczej nie jeździ się szybciej niż 60 km/h, co ogranicza ryzyko.


Ze względu na pokawałkowane ścieżki rowerowe i mnóstwo znaków stop na osiedlowych ulicach najwygodniej jeździć się głównymi drogami. Do pracy jeżdżę więc ulicą Yonge. Kanadyjczycy się chwalą, lekko na wyrost, że Yonge to najdłuższa ulica świata - 1896 km. Dla świata może nie jest znacząca, ale Yonge dla Toronto to jak Marszałkowska dla Warszawy. Na odcinku do pracy jest jednojezdniowa, ma po dwa pasy w każdą stronę, a na prawym pasie często parkują samochody. Rowerem jeździ się więc slalomem, z oczami dookoła głowy, raz tuż przy krawężniku, raz mijając zaparkowane samochody, wyprzedzając lub będąc wyprzedzanym przez inne rowery, czasem między rzędami zakorkowanych samochodów. Całkiem miło, zwłaszcza do pracy, bo mam z górki. Dopiero jeżdżąc rowerem przekonałem się, że Toronto nie jest płaskie. W drodze powrotnej do domu mam 90 m przewyższenia do pokonania na 10 km, i często północny wiatr w kierownicę.

Jadąc do i z pracy mijam sporo rowerzystów, zwłaszcza w centrum. Bywa, że sprzed świateł rusza kilka rowerów na raz. Czy jest ich więcej niż w Warszawie? Nie wiem. Rowerzyści są trochę bardziej urozmaiceni niż w Polsce, starsi i młodsi, dużo kolarzówek, często na "ostrym kole". Sporo ludzi dojeżdża nimi do pracy, mam wrażenie, że za to w Warszawie więcej ludzi jeździ rekreacyjnie popołudniami. Toronto jest dość otwarte na rowerzystów (mimo deficytu ścieżek) - jest system rowerów publicznych, przy większości ulic są stojaki na rowery. Niestety niezbyt pojemne, na dwa rowery każdy, więc latem jest problem z parkowaniem. Mnie nie dotyczy, mam darmowy podziemny parking koło biura.

Na razie traktuję rower utylitarnie. Może w lecie zwiedzę rekreacyjne ścieżki, wzdłuż jeziora, i poprowadzone dolinami toronckich rzek.

Oto mój Rocky Mountain Metro 10, rozmiar XL. Całkiem dobrze jeździ, ze sklepu rowerowego (nie supermarketu) w promocji. Mam do niego porządny łańcuch, gdyż ponoć mocno kradną tu rowery.