Ze względu na pokawałkowane ścieżki rowerowe i mnóstwo znaków stop na osiedlowych ulicach najwygodniej jeździć się głównymi drogami. Do pracy jeżdżę więc ulicą Yonge. Kanadyjczycy się chwalą, lekko na wyrost, że Yonge to najdłuższa ulica świata - 1896 km. Dla świata może nie jest znacząca, ale Yonge dla Toronto to jak Marszałkowska dla Warszawy. Na odcinku do pracy jest jednojezdniowa, ma po dwa pasy w każdą stronę, a na prawym pasie często parkują samochody. Rowerem jeździ się więc slalomem, z oczami dookoła głowy, raz tuż przy krawężniku, raz mijając zaparkowane samochody, wyprzedzając lub będąc wyprzedzanym przez inne rowery, czasem między rzędami zakorkowanych samochodów. Całkiem miło, zwłaszcza do pracy, bo mam z górki. Dopiero jeżdżąc rowerem przekonałem się, że Toronto nie jest płaskie. W drodze powrotnej do domu mam 90 m przewyższenia do pokonania na 10 km, i często północny wiatr w kierownicę.
Jadąc do i z pracy mijam sporo rowerzystów, zwłaszcza w centrum. Bywa, że sprzed świateł rusza kilka rowerów na raz. Czy jest ich więcej niż w Warszawie? Nie wiem. Rowerzyści są trochę bardziej urozmaiceni niż w Polsce, starsi i młodsi, dużo kolarzówek, często na "ostrym kole". Sporo ludzi dojeżdża nimi do pracy, mam wrażenie, że za to w Warszawie więcej ludzi jeździ rekreacyjnie popołudniami. Toronto jest dość otwarte na rowerzystów (mimo deficytu ścieżek) - jest system rowerów publicznych, przy większości ulic są stojaki na rowery. Niestety niezbyt pojemne, na dwa rowery każdy, więc latem jest problem z parkowaniem. Mnie nie dotyczy, mam darmowy podziemny parking koło biura.
Na razie traktuję rower utylitarnie. Może w lecie zwiedzę rekreacyjne ścieżki, wzdłuż jeziora, i poprowadzone dolinami toronckich rzek.
Klasa. Ile to wyciąga milesów na godzinę? Pozdrowienia!
ReplyDeleteKrzysiek M.