Friday, May 31, 2013

Montreal - będę pamiętać

Jakiś czas temu z okazji Victoria Day (o ile wiem, nie chodzi o żaden "Dzień Zwycięstwa", tylko o królową Wiktorię, tę od czasów wiktoriańskich) mieliśmy tu długi weekend. Czyli trzydniowy, to nie Polska :). Wypożyczyliśmy auto i wyjechaliśmy na zagraniczną wycieczkę. Zagraniczną, czyli poza Ontario, a konkretnie do Montrealu. Dzięki temu, że mówią tam po francusku, a my francuskiego nie znamy, czuliśmy się jak na prawdziwych wakacjach. Weekend był trzydniowy, a kilometrów do pokonania setki, więc na miejscu nie pobyliśmy za długo, ale wystarczająco, żeby Montreal polubić. 
Mi od pierwszego spojrzenia spodobał się o wiele bardziej niż Toronto. Jadąc przez miasto mijaliśmy aleje z drzewami, deptaki i place, a na nich a to kościół, a to pomnik, a to klombik, no i przede wszystkim na ulicach i placach - ludzie, kawiarnie, sklepiki, gwar. Generalnie tak jakoś... europejsko! (Przy okazji zdałam sobie sprawę, że dla mnie "europejsko" znaczy ładniej i z charakterem, ale może po prostu jeszcze się nie zaadaptowałam do amerykańskiej koncepcji miasta)



Oczywistym było, że w 1,5 dnia nie zaliczymy wszystkiego, co warto obejrzeć w Montrealu, więc wybraliśmy kilka smaczków. 
- Mont Royal, od której zapewne Montreal wywodzi swoją nazwę. Generalnie cała góra to wielki park z kilkoma zabytkami i tarasem widokowym na miasto. W budynku o poetyckiej nazwie Chalet  nie zdziwiły nas publiczne toalety ;) za to zdziwiła efektowna główna sala z ciekawą, drewniano-stalową "więźbą wiewiórkową" - ale nie chciało mi się szukać informacji, do czego owa sala i cały szalet pierwotnie służyły :). 

Spiderman

- Obiad przy Rue St. Denis, tam gdzie dużo zewnętrznych ażurowych schodków, prowadzących do mieszkań na pierwszym piętrze, a także dużo restauracji w dowolnym smaku. Wybraliśmy meksykańską, w której my z Karolem smacznie zjedliśmy, Gucio wciągnął wyłącznie gołe tortille (bo wszystko inne podobno szczypało w język), a Stefek zakrztusił się nachosem i zrobił bałagan.
(zdj. poniżej - zaiwanione z internetu)

- Muzeum kolejnictwa, czyli Exporail. No, naprawdę, trampki mi spadły, i to mimo tego, że widzieliśmy tylko to, co pod dachem, bo padał deszcz, a zresztą i tak przyszliśmy za późno, żeby się przejechać kolejką na zewnątrz. Na mnie największe wrażenie zrobiły zabytkowe wagony, świetnie zachowane - z ławeczkami, piecami, w restauracyjnym na stołach eleganckie obrusy i firmowa zastawa kompanii "Canadian Pacific Railway", wagon pocztowy jak profesjonalna stacjonarna poczta itd.itp.
Poniżej stary montrealski tramwaj i kolejowy wagon pocztowy)

 
- Stary Port i znajdujące się w nim Muzeum Nauki. Pospacerowaliśmy, powspinaliśmy się po trójwymiarowym logo muzeum. 
Acha, i zjedliśmy poutine - potrawę, która zdaje się wywodzi się właśnie z Quebecu, prostą i jakże treściwą: grube fryty polane sosem pieczeniowym i posypane grudami sera. W sam raz dla głodnego drwala, do popicia dużym piwem...
(poutine - znów z internetu, odechciewa się zdjęć robić, skoro wszystko można znaleźć...)

Droga powrotna okazała się dłuższa i bardziej męcząca, niż przewidywaliśmy, więc pod koniec wszyscy już trochę myśleliśmy sobie to, co Gucio celnie ubrał w słowa: "Po co do tego Montrealu było jechać tak daleko, żeby teraz tak długo wracać?". Ale jednak oczywiście generalnie, to uważamy, że warto było pojechać :). Będziemy Montreal pamiętać, a może uda się jeszcze raz go odwiedzić. Bo ja mam z miastami trochę tak, jak było w "Rejsie" z piosenkami - podobają mi się te, które już znam (poprzez reminiscenjcę :). 


A wracając do tytułu posta - prowincje Kanady tak jak stany USA mają na tablicach rejestracyjnych wypisane coś w rodzaju swojej wizytówki. W Quebecu na blachach widnieje napis "Je me souviens", czyli "Będę pamiętać". Za autora tych słów jako motta prowincji uznaje się Eugene'a Tache, (postać ważna dla Quebecu, m.in. architekt :), który wyrył je na budynku parlamentu i na stałe wpisał w godło, ale ponoć tak naprawdę jest to początek obietnicy, z którą do Kanady jechali  w XVIIw francuscy osadnicy: "Będę pamiętać o Francji i o Bogu". Skrócona wersja Tache'go jest niejednoznaczna i kojarzy się bardziej z tym, że to Quebec wart jest pamiętania, ale oryginalne hasło zdaje się być wyrazem lojalności bardziej wobec starej, niż nowej ojczyzny pierwszych Quebekczyków. Cała historia napisu na rejestracjach, odkopana krok po kroku w internecie w drodze do Montrealu, niespodziewanie  mnie wzruszyła. Ludzie jechali w nieznane, pewnie bez nadziei i planów, że kiedykolwiek do Francji wrócą, ale jechali budować Nową Francję, a nie Kanadę; jakby troszkę się oszukiwali, że oni nie opuszczają swojej ojczyzny, tylko ją "rozciągają". Trochę to naiwne, trochę mało postępowe, ale za to jakie ludzkie. Mi też trudno byłoby się zdecydować, że oto pewnego dnia pojadę i zostanę Kanadyjką. O wiele łatwiej wyjechać, i łatwiej oswajać nowe,  powtarzając "Za dwa lata wrócę". No i tak przy okazji - przez dwa miesiące było trochę jak w podróży, wchłaniałam nowe otoczenie, a teraz zaczynam tęsknić. Na szczęście bilety do PL, z lipcową datą, już czekają. Do zobaczenia!

PS. Wracając musieliśmy ominąć korek na niesławnej "czterysta jedynce" (Karol zdaje się już o niej wspominał), dzięki czemu odkryliśmy na rzece Św. Wawrzyńca piękne miejsce na kolejny wypad, i to dużo bliżej nas - park narodowy zwany 1000 Wysp




No comments:

Post a Comment