Monday, June 10, 2013

Między Newtonem a Darwinem


Stefan wstaje. W zasadzie to dobrze, bo to jedna z tych cech, która nasz gatunek wyróżnia spośród innych zwierząt - umiemy się utrzymać na dwóch kończynach, dzięki czemu dwiema pozostałymi budujemy cywilizacje. Stanie na dwóch jest jednak dużo trudniejsze niż na czterech i dużo bardziej ryzykowne - można obić głowę (a w niej, jak wiadomo, znajduje się delikatny organ, który jeszcze bardziej czyni nas wyjątkowymi).
Tak więc, o ile grawitacja dostarcza czasem mnóstwa uciechy (np. zrzucona ze stołu łyżka spada z brzękiem), o tyle przy nauce wstawania i chodzenia robi się naprawdę uciążliwa. Stefka codzienne badania nad zjawiskiem powszechnego ciążenia (a w szczególności - ciążenia głowy) są tyleż pouczające, co bolesne. Co dzień po przyjściu z pracy Karol spogląda na swego synka, od razu widzi, ile eksperymentów dziś przeprowadzono i serce mu się kraje.
Ja, podobnie jak poprzednio przy Guciu, nie do końca wiem, jakie stanowisko zająć. Widzę trzy opcje:
1. Nie wypuszczać dziecka z rąk i nieustannie je podtrzymywać, żeby nie upadło - ale to raczej nie dla mnie.
2. Modlić się, żeby jego głowa wytrzymała obijanie o podłogi, meble i futryny - też nie dla mnie.
3. Wierzyć, że głowa ludzkiego dziecka jest ewolucyjnie przystosowana do naszej pionowej postawy, także do tego, co ją spotyka w fazie nauki trzymania pionu. Niby wierzę, ale ilekroć z drugiego pokoju słyszę głośne "ŁUP" - zaczynam rozważać opcje 1 i 2.

Znajomi zasugerowali czwarte wyjście: kask do nauki chodzenia (ilustracja powyżej). Można rozważać wady i zalety takiego rozwiązania, dla nas chyba nie jest najlepsze (ostatnio dla Stefka nawet śliniak to wróg, z którym walczy z całych sił), ale to zwróciło moją uwagę na inną kwestię. Może ewolucyjnym przystosowaniem gatunku ludzkiego do przeżycia etapu wstawania i upadania NIE JEST budowa czaszki, tylko zapobiegliwość rodziców? Może właśnie opcja 1 - ciągłe asystowanie nieporadnym młodym - zapewnia ewolucyjny sukces? Może przeżywają nie ci z "mocną głową", tylko ci, których rodzice lepiej pilnowali (i którzy z kolei odziedziczą geny troskliwości)?
Trudno przeprowadzić rozstrzygające badania na własnych dzieciach, ale intuicja podpowiada mi, że na sukces składają się obie strategie. Wierząc więc, że od (większości) siniaków się nie umiera, pozwalam Stefkowi wstawać i upadać, bo bez tego przecież ani chodzić ani do czegokolwiek dojść się nie nauczy, ale najbardziej ryzykowne kanty owijam miękkim.
Trzymajcie kciuki.

No comments:

Post a Comment