Sunday, July 7, 2013

Canada Day Long Weekend


W poniedziałek 1 lipca mieliśmy święto. Wszystkie święta są tu w poniedziałek, co jest bardzo praktyczne, bo powstają długie weekendy (ale nie za długie, bo nie istnieje zjawisko "dni łącznikowych"). Canada Day z grubsza rzecz biorąc upamiętnia powstanie Kanady z trzech oddzielnych kolonii brytyjskich w 1867; dla dociekliwych więcej informacji w Wikipedii.
Święto uczciliśmy głównie zwiedzeniem kawałka wspomnianej Kanady, przez co ominął nas wystrzałowy pokaz w Toronto (tradycyjny sposób obchodzenia świąt państwowych, nie tylko Canada Day).
Fot. z internetu, tegoroczne. Jak widać trochę mamy czego żałować
W sobotę wybraliśmy się w plener, do rezerwatu przyrodniczo-kulturowego obejmującego niewielkie leśne jezioro i stanowisko archeologiczne/rekonstrukcję osady Irokezów leżącej w jego sąsiedztwie. 

Wejście do osady - rodzaj labiryntu, raczej przeciwko zwierzętom, niż wrogom
Imponująca była "chałupa" zbudowana w całości z drewna (pni i wielkich kawałów kory), czyli tak zwany  longhouse (dosł. długi dom). Taki budynek był mieszkaniem dla całego klanu, czyli w wypadku Irokezów babki-seniorki, która była szefową klanu, i jej córek oraz ich córek (itd) z rodzinami. Babka czy nawet prababka nie była wg naszych kategorii stara, bo po pierwsze wychodziło się za mąż ok. 13 roku życia, więc babką można było zostać dość szybko, a po drugie chaty, mimo swoich gabarytów były mocno zadymione (bo kurne) i kobiety, które zawsze nocowały wewnątrz, z powodu chorób podobnych jak u palaczy papierosów, umierały koło 40-stki. Dla równowagi mężczyźni, którzy często wyprawiali się z wioski w różnych sprawach i sypiali na zewnątrz, nie chorowali z powodu dymu, tylko ginęli w walce/na polowaniu/w wypadkach mniej więcej w wieku 35 lat... Informacje pochodzą od pracownika skansenu, który siedzi wewnątrz chaty (bez ogniska :) i opowiada zwiedzającym o życiu Irokezów.  
 
Ilustracja z internetu


Fot. z internetu - dobrze oddaje skalę i wrażenie z wnętrza. Uwaga - ukośne belki, spotykające się pod kalenicą, to już współczesne ulepszenie konstrukcji
Ciekawym pomysłem było nosidło na niemowlaka, zrobione z deski i kieszonki ze skóry lub futra, wyścielone dodatkowo suszonym mchem, doskonale wchłaniającym wilgoć. W żadnym stopniu nie było ergonomiczne (ani dla noszącego, ani noszonego), ale można je było oprzeć o drzewo i robić swoje na grządkach z dyniami czy kukurydzą. Miało nawet pałąk do zawieszenia zabawek. Na dłuższe dystanse nosiło się dzieci w czymś w rodzaju "chusty", tyle że skórzanej - Irokezi nie znali tkanin, wszystko szyli ze skór i futer.

Niestety nie zrobiłam zdjęcia na miejscu, więc zamieszczam jakiejś znalezione w necie, ale wg opisu jest to nosidło irokeskie. To, które mieli w skansenie, było z futra (futrem do wewnątrz, bardzo milutkie; w ogóle futro bobra jest niesamowicie delikatne, zupełnie się tego nie spodziewałam\7)

Okolica osady - malowniczo położone w lesie jeziorko - też bardzo nam przypadła do gustu. Zwłaszcza, że dało się je objechać rowerem i wózkiem.


Oczywiście nudno byłoby cały czas tak jechać po równym, więc jak się trafiły taaakie skały, trzeba było się obowiązkowo powspinać, nie zważając na komary (jasna plama na pierwszym planie).

W niedzielę wyruszyliśmy w innym kierunku, do parku zwanego "1000 wysp", na rzece Św. Wawrzyńca.
Nie odważyliśmy się na zwiedzanie kajakiem (ani kanadyjką), ale obejrzeliśmy sobie wyspy z dwóch perspektyw - z poziomu wody (konkretnie statku wycieczkowego) i z poziomu 400 stóp :) (wieża widokowa). 
Gucio na statku. Niestety z powodu pyłków zakatarzony i zapuchniętymi oczami
Rzeka Św. Wawrzyńca jest rzeką graniczną między USA i Kanadą, a konkretnie między stanem Nowy Jork a prowincją Ontario. Wysp jest podobno dokładnie 997, niektóre z nich są kanadyjskie, inne amerykańskie. Dzięki temu mógł zaistnieć na przykład taki miniaturowy most międzynarodowy:


Pomiędzy wyspami można spotkać najprzeróżniejsze jednostki pływające, w większości skutery wodne, statki wycieczkowe i prywatne motorówki posiadaczy prywatnych wysepek, ale, mimo ciasnoty, także większe okazy.

Skala zabudowy dopasowana jest do wielkości wyspy i stanu konta jej posiadacza

 
To ostatnie to, nie bójmy się tego słowa, zamek jakiegoś nowojorskiego potentata hotelarstwa...
Oprócz mini-mostu z wysepki na wysepkę, jest też porządny most między Kanadą a USA, a właściwie dwu-most, łączący każdy z brzegów rzeki z wyspą. Wyspa jest kanadyjska, więc mogliśmy tam pojechać, i posiada wieżę widokową, więc musieliśmy tam pojechać. Wieża architektonicznie raczej bez polotu, ale ma taką samą zaletę, jak swego czasu wieża Eiffel'a - czyli widok z niej jest dobry, bo nie widać samej wieży. 

Po tak wyczerpującym dniu klapnęliśmy na chwilę u podnóża wieży, łapiąc ostatnie słoneczne promienie, a Gucio (niezmordowany) biegał z aparatem i pstrykał. Czasem mam wrażenie, że on nawet ma do tego talent. A na pewno wykazuje nowatorskie podejście do kadrowania i kompozycji.

Nocleg mieliśmy zarezerwowany w miasteczku Kingston, które, choć małe, ma chlubną przeszłość - przez krótki czas było stolicą Kanady, po czym pamiątką są stosunkowo liczne przyzwoite, kamienne budynki.


W poniedziałek nie dało się nie zauważyć, że całe miasteczko świętuje od rana - wszędzie flagi, baloniki itp, a przede wszystkim masa ludzi w barwach narodowych, czyli swojskich dla nas, biało-czeeeeerwonych. Ja najbardziej zapamiętam z Kingston wyśmienitą kolację (ceviche!) i nie mniej pyszne śniadanie (dzięki którym odzyskałam wiarę w ontaryjską kuchnię, bo niestety dotychczasowe doświadczenia z Toronto mieliśmy co najwyżej średnie). Chłopcy za to mieli dużo frajdy w muzeum sił powietrznych - Royal CANADIAN Air Force (czyli prawie RAF, i logo też prawie identyczne jak RAF-owskie kółko, tyle że z nieodzownym liściem). W ogóle Kanadyjczycy trochę mi zaimponowali tym, że już tak dawno temu wpadli na to, że nie warto tłuc się z Brytyjczykami o jakąś abstrakcyjną niepodległość, skoro w praktyce ją mają. Są częścią imperium tylko z nazwy; królowa, ta czy inna, od czasu do czasu przybędzie, pomacha tłumom i wraca za ocean (plus widuje się ją na monetach, na zmianę z kaczką czy łosiem), ale za to, jak sami dumnie podkreślają, mieli tu 200 lat pokoju.


Wracając do lotnictwa - być pilotem to marzenie,


z którego się nie wyrasta...


 ...ale kamyki też jednak są takie ciekawe!


Ostatnim akcentem długiego weekendu były niestety korki w Oszawce (Oshawa) i ich omijanie, ale niezrażeni w następny piątek ruszamy znowu. Tym  razem na północ, nad jeziora i do lasów, czyli w poszukiwaniu jakichś okolic pachnących przysłowiową żywicą. A Gucio przy planowaniu wyjazdów ma jeden postulat (cytuję): "Żeby było jakieś miuzijem, na przykład kolejnictwa". Staramy się sprostać.


2 comments:

  1. Hej! Bardzo ciekawy blog, czytam regularnie (via RSS, więc może nie być widać w statystykach).

    À propos tej waszej Kanady i jej granic, tym razem wewnętrznych: ostatnio przeczytałem przypadkiem (błądzenie losowe po Wikipedii), że nie ma jasności czy prowincja Manitoba graniczy od północy z Northwest Territories czy nie. Może mają 400 m wspólnej granicy, a może spotykają się w jednym punkcie razem jeszcze z Saskatchewan i Nunavut. Nie wiadomo. Zamieszanie bierze się z niekompatybilnych prawnych definicji granic poszczególnych prowincji/terytoriów.

    Źródło:
    http://en.wikipedia.org/wiki/Four_corners_(Canada)

    Pozdrawiam z gorącej i suchej Warszawy ;)

    ReplyDelete
    Replies
    1. Przy tej skali kraju, to nie zdziwiłabym się wcale, gdyby granica była wytyczona z dokładnością nie do 400m, a 400km... łosie i tak mają w nosie :)

      Delete