Sunday, December 21, 2014

Happy Hanukkah! Smacznych latkes i wesołego drejdla!



21 grudnia - to już szósty, jeśli dobrze liczę, dzień święta Chanuki (tak się jakoś poukładało, że po angielsku "H" a po polsku "Ch"). Złożyło się też tak, że przez 30 lat życia w Polsce ledwie nazwa tego święta obiła mi się o uszy. Po przeczytaniu kilku opowiadań Singera doszła do tego wiedza, że na Chanukę zapala się świeczki w menorze. I właściwie tyle. I uważam, że to wstyd. Po pierwsze osobisty (bo przecież mogłam się zainteresować, wiedza jest dostępna), ale to wstyd też dla szkół i lektur, które niczego o kulturze żydowskiej mnie nie nauczyły, dla radia, telewizji, rodziny i znajomych (a wychowałam się w Lublinie). Biorąc pod uwagę kilkusetletnią wspólną historię, znikoma obecność kultury żydowskiej w kulturze polskiej i przede wszystkim w programie szkolnym, jest dla mnie co najmniej niezrozumiała. Jest właściwie tylko Holocaust (plus Jankiel w "Panu Tadeuszu" i Rachela w "Weselu" oraz "Sklepy cynamonowe" Schulza). Czemu pamięć o polskich Żydach sprowadza się do tego jednego, straszliwego zdarzenia? Co z ich literaturą, muzyką, tradycją? Jedyna obecność żydowskości w polskiej kulturze popularnej, którą sobie mogę przypomnieć, to tomiki z żartami "Przy szabasowych świecach" i musical "Skrzypek na dachu" (ale ten przyszedł z Ameryki).
Na szczęście teraz (szeroko rozumiane - jako ostatnie kilkanaście lat) dużo się w tej kwestii w Polsce zmienia - są różne akcje, festiwale kulturalne, czy choćby pewna moda na żydowskie restauracje. Miasteczka z żydowską historią zaczynają ją eksponować, zamiast przemilczać, porządkuje się i karczuje z chaszczy cmentarze. No i jest nowe warszawskie muzeum, może ono coś zmieni. Do czego zmierzam? Ano do tego, że o żydowskich świętach - ani kiedy są, ani jak były obchodzone - w Polsce nie wiedziało się. A w Kanadzie jesteśmy niecałe dwa lata, a już zdążyliśmy się nieco w tej kwestii podszkolić, jakoś tak mimochodem. I to są pożytki z wielokulturowości, ale także z tzw politycznej poprawności. 

Na zdjęciu powyżej widać Gucia i jego klasę (oraz jeszcze dwie inne) podczas występu 12 grudnia - był to koncert świąteczny. Świąteczny, ale nie "bożonarodzeniowy", a w każdym razie nie tylko. Były piosenki o "Merry Christmas", były chanukowe, były i o Kwanzie. O Diwali nie było, bo Diwali w tym roku wypadło w pażdzierniku, więc śpiewanie o nim w grudniu byłoby już mocno naciągane. Treść tych dziecinnych czy popularnych piosenek jest oczywiście dość powierzchowna, ale przynajmniej człowiek (mały i duży) nabywa świadomości, że w ogóle JEST Chanuka, Kwanzaa i Diwali, a nie tylko Boże Narodzenie. 

Wracając do Chanuki - oczywiście kto ciekawy może sobie wszystko zguglać, ale napiszę co nieco, skrótowo, może akurat kogoś zainteresuję.

Samo święto (zwane też Świętem Świateł) ustanowiono na pamiątkę powtórnego poświęcenia Świątyni Jerozolimskiej w II w p.n.e., po tym jak przejęli ją i "zbeszcześcili" starożytni Grecy. Wedle legendy zapalona przy tej okazji oliwna lampa płonęła aż osiem dni, mimo że ilość oliwy powinna była wystarczyć jedynie na jeden dzień. Stąd święto jest ośmiodniowe - zaczyna się 25 dnia miesiąca kislew, co we współczesnym kalendarzu wypada różnie, między końcem listopada a końcem grudnia, w tym roku 16 grudnia. W kolejne wieczory święta Chanuki zapala się w specjalnym świeczniku, o nazwie Hanukkiyah kolejną świeczkę (zwykła menora ma 7 miejsc, hanukowa 9, przy czym środokowa świeca nie jest "odświętna", to tzw strażnik, od którego zapala się pozostałe świece). Świece dostawia się od prawej strony do lewej, zaś zapala - od lewej do prawej. W wielu miastach, także w Toronto, ustawia się duże chanukowe menory w przestrzeni publicznej (raczej elektyczne niż z żywym ogniem), tak jak stawia się na miejskich placach okazałe choinki.

Toroncki ratusz, choinka i chanukowa menora (2013). Fot. shutterstock




Czego jeszcze dowiedzieliśmy się ze szkolnych piosenek: chanukowym smakołykiem są tzw. "latkes" lub "latkas". Wyraz nie bez powodu przywodzi na myśl polskie słowo "łatka", a kryją się pod tą nazwą po prostu placki ziemniaczane. To właśnie odkrycie wywołało u mnie refleksję nad rozmiarem (i przyczynami) mojej niewiedzy w temacie kultury żydowskiej. 

Hanukkah - Keep Calm Eat Latkes
proj.: oceanblue-design.com

Inny tradycyjny przysmak to "sufganiyot" - czyli po prostu pączki (bez dziury, za to z dżemem, co w Polsce jest oczywiste, natomiast tutaj - wyjątkowe)
Kolejny popularny, zwłaszcza wśród dzieci, element świętowania Chanuki to gra w drejdla. 
Drejdl (dreidel) to coś w rodzaju czworościennego bączka, przy użyciu którego gra się w prostą grę hazardową (na słodycze lub drobne monety). Tradycja grania w drejdla pochodzi ponoć stąd, że w czasie, kiedy studiowanie Tory było zabronione przez Greków, żydowscy chłopcy studiowali ją potajemnie, jako kamuflażu używając gry w drejdla właśnie. W okresie przedświątecznym, zamiast ozdób na choinkę, można sobie drejdla własnoręcznie wykonać - z masy plastycznej, solnej itp. lub tektury. W zeszłym roku, ostatniego dnia przed feriami świątecznymi, Gucio dostał w przedszkolu malutką paczkę od Mikołaja, a w niej między innymi małego plastikowego drejdla. Gra bardzo przypadła mu do gustu, bo zasady są proste, a rozkręcanie i obserwowanie bączka - fascynujące. W dodatku można wygrać COŚ, a nie samą satysfakcję z wygranej.
Drejdle drewniane. Fot wikipedia
Chanuka wiąże się także z obdarowywaniem prezentami, a popularnym upominkiem dla dzieci są "złote" czekoladowe monety (gelt), którymi można potem zagrać w drejdla.
Gelt (fot. geltinc.com)

Na koniec mniej wesoła refleksja - w komercjalizacji świąt też jest równouprawnienie: czy to Boże Narodzenie, czy Chanukę, świętuje się przez kupowanie. Ale to już zupełnie inna historia.

Thursday, December 11, 2014

Opad

Nie było śniegu, nie było i WTEM!
Dzisiaj rano wyprawa wózkiem (nie mówiąc o rowerku, na którym Gucio śmigał do szkoły jeszcze wczoraj) nie miała szans powodzenia. Zapakowałam więc ucieszony ładunek w plastikową łupinkę i pociągnęłam. Lekko nie było, spłynęłam potem, ale za to jaki FAN.

Potem mieliśmy ze Stefkiem trochę czasu do zabicia przed zajęciami z muzyki, a żadne miejsce nie nadaje się do tego lepiej niż Tim Hortons. Ciepło, smacznie, tanio i jest wifi.
Stefan zawsze z radością wita timbitsa, a kawę początkowo obadał z nieufnością

 
by uznać ostatecznie, że jest dobra. Gwoli ścisłości - zbadał dość powierzchownie, nie dochodząc głębiej niż bita śmietana.

Od tamtej pory minęło mniej więcej 5 godzin i nieprzerwanie sypie. Nie pozostaje nam chyba nic innego, jak pójść pozjeżdżać z górki na placu zabaw prosto po lekcjach (zwłaszcza że już pojutrze - odwilż).


Sunday, November 16, 2014

Święto dyni


Październik miesiącem dyni - co do tego nie ma wątpliwości. Jest święto dziękczynienia, z indykiem i pumpkin pie, są dynie na schodkach przed niemal każdym domem jako jesienna dekoracja. Im bliżej końca miesiąca, tym więcej dyń wyszczerza się w upiornym (lub całkiem sympatycznym) uśmiechu, by wreszcie 31-go rozjaśnić słotny i wietrzny wieczór halloweenowy i wskazać dzieciom drogę do cukrowego haju. Mam takie podejrzenie, że haloweenowe opętanie dzieci biorących udział w "trick-or-treating" (doszły mnie słuchy, że w Polsce są takie obawy) - to nic innego jak nagłe uderzenie do krwioobiegu zbyt dużej ilości cukru. Mija bez egzorcyzmów, ale diaboliczne objawy rzeczywiście mogą mylić.




 Nasze opajęczone frontowe drzwi. Właśnie zdałam sobie sprawę, że nie mamy zdjęcia z gotowym Jack-o-lantern, czyli już z oczami i uśmiechem


Oprócz dyni i słodyczy, przed Halloween należy przygotować kostium. Stefan używał zeszłorocznej Myszki Miki po Guciu, a Gucio chciał być pająkiem. Gotowego pająka jakoś nie spotkałam, a miałam z kolei pomysł na samoróbkę z dodatkowymi odnóżami ze skarpet męskich i w efekcie Gucio jako pająk wyglądał tak:

 
Oprócz głównej atrakcji wieczornej, można też było tego dnia przebrać się do szkoły i pokazać kostium na paradzie:


Nie wiem, czy świętowalibyśmy Halloween, jeśli mieszkalibyśmy w Polsce. Bardzo lubię atmosferę polskiego Święta Zmarłych (bo, mówcie sobie co chcecie, dla mnie to jest właśnie takie święto) i nie chciałabym, żeby Halloween je przesłoniło czy wyparło. Byłoby też nudno, gdyby wszędzie świętowano to samo i tak samo, więc swoje regionalne tradycje dobrze jest pielęgnować. Ale nie widzę powodu, żeby przeciwko Halloween w Polsce wszczynać krucjaty, bo w samej koncepcji tego święta dostrzegam pewien sens. Taki wieczór, w który można trochę pożartować z rzeczy ostatecznych, obśmiać strachy, wypuścić z klatki wewnętrzne chochliki i nakarmić je cukierkami. Czemu nie. A w sytuacji, kiedy całe otoczenie przygotowuje się do świętowania przez dobre parę tygodni, szkielety wygrzewają się na trawnikach w jesiennym słońcu, czaszki szczerzą na co drugim ganku, a sąsiedzi robią zapasy słodyczy do rozdania - atmosfera się udziela i miło jest w niej uczestniczyć. Zresztą to bardzo integrujące sąsiedzko wydarzenie, okazja by z mieszkańcami najbliższych domów i sąsiednich ulic zamienić kilka miłych słów spod parasola (z naszego doświadczenia - w Halloween wieje i pada). W ogóle dochodzę do wniosku, że do świętowania potrzebna jest grupa odniesienia, współświętujący. Nie ma sensu iść 1 listopada na cmentarz w Toronto, bo nie będzie tam mnóstwa migoczących zniczy ani ludzi, cichych, chociaż w tłumie, owijających się szczelniej płaszczem, próbujących osłonić dłonią ogieniek zapałki w drodze do świeczki. Świąteczna atmosfera (zaduszkowa lub halloweenowa, gwiazdkwoa czy wielkanocna) - wzmacnia się i buduje dzięki temu, że jej przeżywanie jest wspólne, zbiorowe.
Ciekawa jestem bardzo, jak będzie wyglądał 31 października w Polsce, kiedy już wrócimy. Czy dzieci będą biegać gormadami poprzebierane i zbierać łakocie, którymi będą częstować je z uśmiechem sąsiadki w moherowych beretach, czy też, jak w tylu innych kwestiach, społeczeństwo podzieli się na zwalczające się nawzajem obozy "upiorów" i "świętych". 
Jedno jest pewne - dla Gucia i Stefka, którzy posmakowali halloweenowej uciechy w tutejszej, rozbudowanej formie, nieświętowanie 31 października byłoby nie lada wyzwaniem.


Tuesday, October 21, 2014

Brokenhearted, czyli kochanie Stefana



I
- Kocham cię
- Nie kochaj teraz, idź sobie

II
- Kocham cię
- Kochasz? Mnie?

III
- Kocham cię
- A ja... kocham... tatę


IV
- Kocham cię
- Kochaj, kochaj

---
No cóż, przynajmniej trudno go posądzić to odpowiadanie z automatu

Tuesday, October 7, 2014

Taki projekt


Dziecko powiedziało:
- Mama, będziemy potrzebować tekturek, nożyczek, nożyka tego, co ja nie mogę, tylko ty, no i latarki.
- A po co?
- Wykonamy (tak właśnie powiedziało) taki projekt - podstawkę pod latarkę.
- A po co?
- Do muzeum, które będzie na parapecie. Ty mi wytniesz nożykiem takie cienkie dziurki na końcach, na grubość tekturki, w to się wsadzi takie tekturki skrzyżowane o tak (tu skrzyżował ręce), a na środku obrysujemy latarkę i wytniemy dziurkę, i włożymy tak, żeby żarówką do dołu.
- Czemu do dołu?
- Bo taki mam pomysł (tak ściśle rzecz biorąc, dziecko powiedziało "bo tak mi powiedziały moje myśli" ale to brzmi jakoś podejrzanie)
- Dobra

Dziecka nagłe natchnienie inżynieryjne wprawiło mnie w stan (pozytywnego!) osłupienia, postanowiłam  więc go wesprzeć, zamiast drążyć temat wątpliwej przydatności wynalazku. Rach-ciach i projekt wykonaliśmy, i jak słowo daję, jedynym moim wkładem koncepcyjnym były nóżki z  "kątowników" zamiast skrzyżowanych tekturek (w kształcie plusika) - bo mniej roboty.

Wciąż mam podejrzenia, że może robili coś podobnego w szkole, ale zarzeka się, że nie. Nawet, jeśli nie, to już po miesiącu wyraźnie widać, że szkoła Gucia mocno i wszechstronnie inspiruje. Jak tak dalej pójdzie, szkoda mi będzie zabierać go stąd do polskiej zerówki.

Kto wie, może Gucio będzie kiedyś zapewniał pracę Wujowi-od-Patentów. Chyba że wdepnie w ślady przodków i zostanie architektem.

Monday, October 6, 2014

Wrzesień


Pierwszy miesiąc po powrocie z Polski obfitował w atrakcje i rozmaite znaczące wydarzenia. 
Najważniejszym, obok rozpoczęcia szkoły, były kolejne okrągłe urodziny Stefana ("dziesiąte", bo jak wiadomo jest 10 rodzajów ludzi - ci, którzy rozumieją system binarny i pozostali :)
Jubilat zachował odpowiednią do sytuacji powagę, a na pytanie, ile jest świeczek, odpowiedział bez zastanowienia: "mało". 

We wrześniu odwiedził nas Wuj. Odwiedziny były krótkie (ledwie parę dni), ale bardzo miłe - zdążyliśmy pozwiedzać Toronto tu i tam, trochę przyrody, pograć w planszówki i obejść urodziny Stefana. Czyniąc zadość marzeniom Wuja o pojawieniu się na blogu - zamieszczam fot.



Z weekendowych wyjazdów wrześniowych najciekawszy i najdłuższy był ten do Sudbury - przemysłowego miasta 400km na północ od Toronto, gdzie spędziliśmy czas głównie w bardzo ciekawym muzeum nauki. "Science North" i obejrzany tam film o budowie kanadyjskiej kolei pacyficznej oraz zwiedzanie kopalni niklu zasługiwałyby w zasadzie na oddzielny post, ale coś mi mówi, że się do tego nie wezmę w najbliższym czasie...

W sztucznym iglu z kanistrów po soku
Wystawy o życiu w kanadyjskiej Arktyce nie obejrzeliśmy tak dokładnie, jak byśmy chcieli, ale dowiedzieliśmy się na przykład, że pudełko Cheerios kosztuje tam 25x więcej niż w Ontario (ok.$100 vs $4, podobnie jest z butelkowaną wodą, paczką makaronu itd itp). Gucio, wbrew naszej argumentacji, uważa, że to na pewno dlatego, że ludzie tam potrzebują bardzo dużo Cheeriosów (czyli że to wysoki popyt warunkuje tę cenę :).
 
"Big Nickel" - Pomnik "nikla" czyli pięciocentówki, ustawiony przy wejściu do kopalni niklu

French River - w drodze powrotnej z Sudbury

 
 Crawford Lake - spacer wyjazdowy z Wujkiem

Canoeing w Rockwood Conservation Area - zdziwiło mnie, że canoes (w wypożyczalni) są blaszane

Ostatni weekend września, a pogoda plażowa: Sandbanks
Wydma w Sandbanks (świetne miejsce na latawce!)
 
"Ja skaczę!" (fot. by Wujek)
"Ja myję nogi" - nawet starszy brat nie doszedł jeszcze do takiej samodzielności
Wreszcie udało się spotkać Ice-cream Truck, na którą polowaliśmy od maja, ale charakterystyczną melodyjkę, oznajmiającą jej przybycie, zawsze było u nas słychać akurat wtedy, kiedy Stefan spał i nie mogliśmy wyjść. Na szczęście - dla nas i dla siebie - lodziarz wykazał się pomyślunkiem i podjechał pod szkołę w porze końca lekcji. Dziwi mnie tylko, że nie robi tego co dzień (może ma więcej niż jedną szkołę w swoim rewirze?)
Nie ma to jak niespodziewanie natknąć się na szkolnym korytarzu na Menchie, podczas "dnia wywiadówkowego" (Menchie's sprzedawało tego wieczora lody w szkole, przeznaczając dochód na cele charytatywne)
My też mieliśmy swój mały jubileusz i pamiątkową słit-focię

Stefan w jesiennym słoneczku. W Toronto bardzo popularne są w restauracjach i pubach "rooftop patios" - rzeczywiście dobry wynalazek. Miło zjeść na dworze nie siedząc przy tym "po francusku" na chodniku przy ruchliwej ulicy


Kelnerka starała się, ale i nas, i panoramy miasta nie udało się zmieścić
Gucia jesienna stylówka
x 2

A tak się wraca ze szkoły na hulajnodze - do domu jest z górki!



Klimat we wrześniu może być jeszcze całkiem letni - upał, plaża, filtry UV itd - ale nie zapominajmy, że za chwilę październik i trzeba umaić (upaździerzyć?) ogródki. Canadian Tire staje na wysokości zadania:

 











Friday, September 26, 2014

Ja biegnę!

W życiu dziecka jest taki okres, kiedy ma potrzebę nazwać i zrelacjonować wszystko, co widzi, lub tym bardziej - co robi.
Do ciągłego "ja jem, ja piję, ja wypiłem, ja buduję, ja zbudowałem, Gucio zbudował, Gucio poszedł" itd itp juz tak się przyzwyczaiłam, że nie zwracam na tę paplaninę uwagi. Z kolei wygłaszany z pełnym przekonaniem komunikat "Ja śpię" nieodmiennie mnie rozśmiesza.
Ale dzisiejsza scena biegania po liściach straciłaby naprawdę wiele, gdyby pozbawić ją radosnych okrzyków: "Ja biegnę! Mama, ja biegnę!"

PS. Bieganie odbywało się na szkolnym dziedzińcu po odprowadzeniu brata do szkoły (w tle)

Na przykład winogrona

  Stefan (wie, że mamy pudełko z owocami, ale nie wie, z jakimi):
- Chciałbym owoce jeść
- Dobrze. Na przykład może kiwi?
- Na przykład może winogrona
- A lubisz kiwi? Dzisiaj mamy gruszkę i kiwi
- A na przykład winogrona?
- Winogron nie mamy. Kiwi i gruszkę. Lubisz gruszkę?
- Bardzo lubię na przykład winogrona


Friday, September 12, 2014

Lekcja rachunków, lekcja polskiego


Lekcja 1 - Język Polski

- Patrz mama, mam cebularz
- Cebularz? To chyba piłkarz
- Cebularz
- Oj, chyba nie cebularz. Cebularz to jest do jedzenia
[Patrzy to na piłkarza, to na mnie, z widocznym niedowierzaniem]:
- To jest do jedzenia?!


Lekcja 2 - Rachunki

- Stefku ile jest pastylek?

- Jeden

- A teraz?


- Samolot

***

- A kółek ile jest?

(Kto zna Stefana, ten zapewne domyśla się odpowiedzi :) )

- AUDI!


PS. A tak naprawdę, to Stefan ma pojęcie, ile to jest jeden, ile to jest dwa (dwa to tyle, że można  mieć w każdej rączce jeden) i ile to jest cztery. Nie zna liczby 4 jako takiej, ale jak widzi cztery sztuki czegoś obok siebie (pod warunkiem, że nie są to kółka, bo wtedy jw.), to się zawsze cieszy: "To Stefan, a to Gucio, a to mama, a to tata". Czyli rozpoznaje zbiór czteroelementowy, bo uważa go za "komplet", którego wzorem jest nasza czteroosobowa rodzina. Nie wiedzieć czemu, ale ucieszyła mnie ta obserwacja :)















Friday, September 5, 2014

Witaj, szkoło!



Ani się człowiek obejrzał, a tu mamy w domu ucznia!
Tak, tak, w Kanadzie (czy raczej: w Ontario) do tzw "szkoły" idą czterolatki. Piszę tak zwanej, bo właściwie nie wiem, jak to przetłumaczyć i odnieść do polskich realiów. 
Miejscowa nazwa to "Junior Kindergarten" (4-latki) i "Senior Kindergarten"(5-latki), co wg słowników powinno się tłumaczyć jako przedszkole, przedszkolem jednak nie jest. Mieści się w budynku szkoły podstawowej, ma określony program edukacyjmy do zrealizowania, a postępy dzieci będą (opisowo) oceniane. Nie jest to też jeszcze taka prawdziwa szkoła, z lekcjami poszczególnych przedmiotów. Chyba najbardziej przypomina to po prostu dwuletnią zerówkę. Na razie zresztą sami wiemy bardzo niewiele o tym, co to właściwie jest ten kindergarten, rozpoznajemy bojem.



Co wiemy:
Każda dwudziestoośmioosobowa (co za słowo!) grupa, przyporządkowana do konkretnej sali, składa się po połowie z Juniorów i Seniorów (czyli cztero- i pięciolatków), których edukują i ogarniają dwie panie (nie że programowo, ale pan się jakoś nie trafił). Zajęcia zaczynają się o 9:05 i trwają z przerwami (w tym jedną godzinną na lancz) do 15:10. Część czasu to zajęcia dowolne, a wnosząc z tego, co widzieliśmy na półkach w klasie - podejście jest trochę waldorfskie i trochę montesoriańskie (nie wiem, czy takie są resortowe wytyczne, czy tylko nasza szkoła taka postępowa, ale to mnie od razu pozytywnie nastawiło do tutejszej edukacji). Oprócz dowolnych, indywidualnych, są zajęcia zbiorowe, zwane "circle" (bo dzieci siadają w kółku na podłodze) i zajęcia poza własną klasą - w bibliotece, sali gimnastycznej lub na basenie. Plus krótkie wyjście (jedno lub dwa dziennie) na dwór. 


Sprawnie zorganizowane jest wejście i wyjście ze szkoły. Każda klasa ma wyznaczone miejsce na placu, gdzie od 9:00 do 9:05 dzieci ustawiają się w rządku, po czym eskortowane przez swoje dwie panie, machając rodzicom, drepczą po schodach do wejścia i do swojej klasy. Wyjście wygląda analogicznie - każda klasa wyprowadzana jest gęsiego na to samo miejsce na placu (teoretycznie, bo w praktyce na widok rodziców grupa rozpierzcha się zanim dotrze na swoją naklejoną na asfalcie kreskę). Rodzice w Polsce mogą nam więc (zwłaszcza zimą!) zazdrościć - po lekcjach będziemy odbierać dzieci ubrane i dopięte na ostatni guzik.

Gucia pierwsze wejście do szkoły wyglądało tak:


(Te płacze w tle to rozpacz młodszego rodzeństwa, że ukochany straszy brat czy siostra sobie idą)
Jeśli zastanawiacie się, co oni mają w tych plecaczyskach, to już wyjaśniam: przekąskę przedpołudniową, lancz, przekąskę popołudniową i wodę. Część zapewne też żel dezynfekujący do rąk. Jak na razie żadnych zeszytów, książek, piórników. Nie trzeba też zmieniać butów, dopóki na dworze ładna pogoda - zdroworozsądkowe podejście, o które za moich czasów trudno było w Polskiej szkole, gdzie od pierwszego do ostatniego dnia roku szkolnego wymagane były CIAPY.

Wracając do Głównego Bohatera - na razie wydaje się podekscytowany, zainteresowany, i mimo widocznego onieśmielenia nie buntuje się, nie płacze, bez oporów macha ręką na pożegnanie i całkiem żwawo maszeruje do szkoły, a po południu wita nas (bo przecież przychodzę ze Stefkiem) radosnym uśmiechem. W dodatku co dzień przynosi nowe słówko (wczoraj "crash", dzisiaj "great", a dla utrwalenia od razu wykonał "great crash" ze Stefanem). Na standardowe pytanie "Jak było w szkole?" dostaliśmy dzień po dniu równie standardową odpowiedź, że "Dobrze". Oby tak dalej, choć wiadomo, że po pierwszej ekscytacji może przyjśc kryzys i "więcej nie pójdę". Na razie jednak wyraźnie imponuje mu, że on i tata idą rano z domu w jakieś ważne miejsca. 
(Stefan natomiast zazdrości bratu pojemniczków z przekąskami i jak tylko gdzieś je rano przyuważy - próbuje się do nich dobrać. Te jedzenia na wynos to w ogóle nie taka prosta sprawa, trzeba wszystko przemyśleć, przygotować, popakować i poopisywać, co na kiedy, a jak przewidzieć, na co dziecko będzie miało ochotę przed, a na co po południu?)

Tak więc: so far - so good! Trzymajacie kciuki, żeby dalej było tylko lepiej.


PS. Umówiliśmy się z Guciem, że po pierwszym "tygodniu" (czyli dwóch dniach) szkoły pójdziemy prosto do sklepu z zabawkami i będzie mógł sobie coś małego - cenowo - wybrać. No i wybrał :D (kryterium cenowe spełnione).