Friday, May 31, 2013

Montreal - będę pamiętać

Jakiś czas temu z okazji Victoria Day (o ile wiem, nie chodzi o żaden "Dzień Zwycięstwa", tylko o królową Wiktorię, tę od czasów wiktoriańskich) mieliśmy tu długi weekend. Czyli trzydniowy, to nie Polska :). Wypożyczyliśmy auto i wyjechaliśmy na zagraniczną wycieczkę. Zagraniczną, czyli poza Ontario, a konkretnie do Montrealu. Dzięki temu, że mówią tam po francusku, a my francuskiego nie znamy, czuliśmy się jak na prawdziwych wakacjach. Weekend był trzydniowy, a kilometrów do pokonania setki, więc na miejscu nie pobyliśmy za długo, ale wystarczająco, żeby Montreal polubić. 
Mi od pierwszego spojrzenia spodobał się o wiele bardziej niż Toronto. Jadąc przez miasto mijaliśmy aleje z drzewami, deptaki i place, a na nich a to kościół, a to pomnik, a to klombik, no i przede wszystkim na ulicach i placach - ludzie, kawiarnie, sklepiki, gwar. Generalnie tak jakoś... europejsko! (Przy okazji zdałam sobie sprawę, że dla mnie "europejsko" znaczy ładniej i z charakterem, ale może po prostu jeszcze się nie zaadaptowałam do amerykańskiej koncepcji miasta)



Oczywistym było, że w 1,5 dnia nie zaliczymy wszystkiego, co warto obejrzeć w Montrealu, więc wybraliśmy kilka smaczków. 
- Mont Royal, od której zapewne Montreal wywodzi swoją nazwę. Generalnie cała góra to wielki park z kilkoma zabytkami i tarasem widokowym na miasto. W budynku o poetyckiej nazwie Chalet  nie zdziwiły nas publiczne toalety ;) za to zdziwiła efektowna główna sala z ciekawą, drewniano-stalową "więźbą wiewiórkową" - ale nie chciało mi się szukać informacji, do czego owa sala i cały szalet pierwotnie służyły :). 

Spiderman

- Obiad przy Rue St. Denis, tam gdzie dużo zewnętrznych ażurowych schodków, prowadzących do mieszkań na pierwszym piętrze, a także dużo restauracji w dowolnym smaku. Wybraliśmy meksykańską, w której my z Karolem smacznie zjedliśmy, Gucio wciągnął wyłącznie gołe tortille (bo wszystko inne podobno szczypało w język), a Stefek zakrztusił się nachosem i zrobił bałagan.
(zdj. poniżej - zaiwanione z internetu)

- Muzeum kolejnictwa, czyli Exporail. No, naprawdę, trampki mi spadły, i to mimo tego, że widzieliśmy tylko to, co pod dachem, bo padał deszcz, a zresztą i tak przyszliśmy za późno, żeby się przejechać kolejką na zewnątrz. Na mnie największe wrażenie zrobiły zabytkowe wagony, świetnie zachowane - z ławeczkami, piecami, w restauracyjnym na stołach eleganckie obrusy i firmowa zastawa kompanii "Canadian Pacific Railway", wagon pocztowy jak profesjonalna stacjonarna poczta itd.itp.
Poniżej stary montrealski tramwaj i kolejowy wagon pocztowy)

 
- Stary Port i znajdujące się w nim Muzeum Nauki. Pospacerowaliśmy, powspinaliśmy się po trójwymiarowym logo muzeum. 
Acha, i zjedliśmy poutine - potrawę, która zdaje się wywodzi się właśnie z Quebecu, prostą i jakże treściwą: grube fryty polane sosem pieczeniowym i posypane grudami sera. W sam raz dla głodnego drwala, do popicia dużym piwem...
(poutine - znów z internetu, odechciewa się zdjęć robić, skoro wszystko można znaleźć...)

Droga powrotna okazała się dłuższa i bardziej męcząca, niż przewidywaliśmy, więc pod koniec wszyscy już trochę myśleliśmy sobie to, co Gucio celnie ubrał w słowa: "Po co do tego Montrealu było jechać tak daleko, żeby teraz tak długo wracać?". Ale jednak oczywiście generalnie, to uważamy, że warto było pojechać :). Będziemy Montreal pamiętać, a może uda się jeszcze raz go odwiedzić. Bo ja mam z miastami trochę tak, jak było w "Rejsie" z piosenkami - podobają mi się te, które już znam (poprzez reminiscenjcę :). 


A wracając do tytułu posta - prowincje Kanady tak jak stany USA mają na tablicach rejestracyjnych wypisane coś w rodzaju swojej wizytówki. W Quebecu na blachach widnieje napis "Je me souviens", czyli "Będę pamiętać". Za autora tych słów jako motta prowincji uznaje się Eugene'a Tache, (postać ważna dla Quebecu, m.in. architekt :), który wyrył je na budynku parlamentu i na stałe wpisał w godło, ale ponoć tak naprawdę jest to początek obietnicy, z którą do Kanady jechali  w XVIIw francuscy osadnicy: "Będę pamiętać o Francji i o Bogu". Skrócona wersja Tache'go jest niejednoznaczna i kojarzy się bardziej z tym, że to Quebec wart jest pamiętania, ale oryginalne hasło zdaje się być wyrazem lojalności bardziej wobec starej, niż nowej ojczyzny pierwszych Quebekczyków. Cała historia napisu na rejestracjach, odkopana krok po kroku w internecie w drodze do Montrealu, niespodziewanie  mnie wzruszyła. Ludzie jechali w nieznane, pewnie bez nadziei i planów, że kiedykolwiek do Francji wrócą, ale jechali budować Nową Francję, a nie Kanadę; jakby troszkę się oszukiwali, że oni nie opuszczają swojej ojczyzny, tylko ją "rozciągają". Trochę to naiwne, trochę mało postępowe, ale za to jakie ludzkie. Mi też trudno byłoby się zdecydować, że oto pewnego dnia pojadę i zostanę Kanadyjką. O wiele łatwiej wyjechać, i łatwiej oswajać nowe,  powtarzając "Za dwa lata wrócę". No i tak przy okazji - przez dwa miesiące było trochę jak w podróży, wchłaniałam nowe otoczenie, a teraz zaczynam tęsknić. Na szczęście bilety do PL, z lipcową datą, już czekają. Do zobaczenia!

PS. Wracając musieliśmy ominąć korek na niesławnej "czterysta jedynce" (Karol zdaje się już o niej wspominał), dzięki czemu odkryliśmy na rzece Św. Wawrzyńca piękne miejsce na kolejny wypad, i to dużo bliżej nas - park narodowy zwany 1000 Wysp




Tuesday, May 28, 2013

Się krzątam





A poza tym, parafrazując Wujka Jacka: "Co będę siedział, jak mogę stać". Zwłaszcza jak mama ma coś dobrego.
pozdrawiam,
Stef
P.S. Nie, żebym się przechwalał, ale mam też dwa zęby na dole.

Monday, May 27, 2013

Bratki odc. 3


 
Gucio przybiega rozentuzjazmowany:
- Mama, Stefan prawie powiedział, że jak dorośnie, to będzie maszynistą!
- Mhm, prawie? A tak dokładnie, to co powiedział?
- Aaaaa aaaaaaaa aaaaaaaaaaaaaaa

Friday, May 24, 2013

Mały cud

Codziennie dzieją się małe cuda. Podobno. Tylko zwykle jakoś nie u nas, więc tym bardziej trzeba odnotować to, co się właśnie stało: Gucio poszedł się sam bawić. Powyglądał przez okno i zarządził, że trzeba postprzątać trawnik i on idzie.
- Sam? - pytam - A ja posiedzę w domu i popatrzę przez okno?
- Sam.
Trampki, czapka, kufajka i poszedł. Nie wiem do końca co zamierza sprzątnąć, ale biorąc pod uwagę wielkość Gucia, wielkość pudełka i wielkość trawnika - trochę mu się zejdzie :)

Thursday, May 23, 2013

Pogoda zmienną jest

Oto dzisiejszy wykres temperatury:
Dzień zaczął się całkiem miło, już rano było 20 stopni i miło świeciło słońce, robiło się upalnie. A potem bęc, w 2 godziny zrobiło się 10 stopni, zaczął wiać wiatr. Teraz jest już tylko 5 i deszcz. Ja przezornie rano sprawdziłem pogodę w Internecie i miałem kurtkę by mnie na rowerze zbytnio nie przewiało. Niektórzy Torontończycy byli jednak zaskoczeni. Ci co przyszli do pracy w krótkich szortach i t-shirtach pewnie ciut zmarzli po południu.

Już kilka zwrotów pogodowych tu mieliśmy. Kilka tygodni temu byliśmy gotowi odpalać klimatyzację (mamy przenośne klimatyzatory, więc odpalenie to wymaga zachodu). Potem zrobiło się zimno, więc doceniliśmy, że mamy pełną kontrolę nad ogrzewaniem. Wczoraj był znów dzień na klimatyzację (sąsiedzi na górze skorzystali), jutro może trzeba będzie pomyśleć o grzaniu. Dziwne, że mimo takiej pogody zupełnie kiepsko ocieplają tu domy. Stolarka okienna kiepska (choć ładna, aluminiowa), hula wiatr. Ściany z desek i tektury, tylko na zewnątrz dla ozdoby obłożone cegłą (ew. kamieniem). Pewnie lekceważą ten aspekt, gdyż mają tani prąd, 9 centów za kWh (czyli taniej niż w Polsce, 35 groszy kWh). Można nim i grzać i chłodzić.

Prąd tutaj to w ogóle ciekawa sprawa. Nazywa się hydro (czytaj: hajdro). Tu dla nich jest zupełnie naturalne, że hydro to prąd i nie przychodzi im do głowy wyjaśniać dlaczego nie electricity jak wszędzie indziej. Nazwa zdaje się pochodzić od elektrowni wodnych, których jest tu dużo. Są w Kanadzie głównym źródłem prądu. Miejscowy zakład energetyczny to Toronto Hydro Electric System, w skrócie Toronto Hydro. I wszystko jasne. Choć nie do końca bo w samym Ontario (tu mieszkamy) przewagę mają elektrownie. Może powinniśmy mówić na elektryczność nucleo?

Z innej beczki - kupiłem dziś sobie spodnie za 60 dolarów. 4 pary, $15 sztuka, w H&M. I t-shirt za $6.95. Ubrania są tu rzeczywiście tanie, nawet po doliczeniu 13% podatku. Wszystkie ceny są wypisywane netto, trzeba sobie dodawać te 13% w pamięci (nie dotyczy żywności).


Wednesday, May 22, 2013

Bratki - odc.2 (bo pierwszy był o kawałku chleba)

Ja w kuchni, słyszę z pokoju Stefciowy lament, więc pytam:
- Gucio, co tam się Stefkowi stało? Jest on tam gdzieś blisko ciebie?
- Tak, jest blisko mnie, właśnie się na nim potknąłem

Flora, fauna i tzw. "last month"


Nie wyrabiam się ostatnio z niczym oprócz obiadów. Maile leżakują w oczekiwaniu na odpowiedź (niektóre od marca...), na blogu opóźnienia. Magnolie na naszej ulicy zakwitły ze trzy tygodnie temu, drzewa wiśniowe w High Parku - ponad dwa, i dawno płatki już z nich opadły, zanim zdążyłam o tym napisać. Chyba wiem już, skąd na wielu blogach biorą się systematyczne posty p.t. "Last month" - to te wszystkie rzeczy, o których nie zdążyło się napisać i których nie zdążyło się pokazać, kiedy jeszcze były aktualne.
Wracając do wiśni
Ulubiony i największy toroncki park - High Park - ma całkiem spory kawałek wiśniowego sadu, a o jego zakwitnięciu zarząd parku informuje natychmiastowo mieszkańców (na stronie internetowej oczywiście). Jeśli, jak w tym roku, pierwszy dzień sakury wypada w weekend, to toroncianie/torontończycy/czy-jeszcze-jakoś-inaczej-ich-zwą rzucają się na High Park masowo. Metro jest przepełnione (zupełnie inaczej niż zwykle bywało w niedziele), na ulicach w i wokół parku - korek, a w alei wiśniowej tłok jak na Krupówkach w majowy weekend (zresztą przecież właśnie był to majowy weekend, tylko tutaj nie jest on długi). Kolejka do restauracji (zdaje się jedynej w całym parku) - zbyt długa dla rodziców z dwoma marudzącymi (bo głodnymi) synkami. Na lancz zjedliśmy więc, co się trafiło, czyli lody i hot-doga (w takiej kolejności). Spod wiśniowego kwiecia uciekliśmy szybko, mając w planie jeszcze sławny na całe Toronto drewniany plac zabaw. Okazał się rzeczywiście fajny, ale i tam ilość ludzi nas trochę przytłoczyła. Tylko Gucio chyba się cieszył, że wreszcie jest wkoło dużo dzieci.

 
 Na naszej skromnej Woburn Avenue też kwitną wiśnie, ale mi najbardziej podobały się magnolie, zwłaszcza że kwitły w czasie, kiedy inne drzewa były jeszcze w większości gołe


A na naszym drzewie, tym przed domem, kwiaty zmieniły się w nasionka (wiewiórki chyba strasznie je lubią, przychodzą sobie podjeść, a my mamy na co popatrzeć) i wyrosły wreszcie liście. Miałam nadzieję, że dzięki temu uda mi się go w końcu zidentyfikować, ale niestety na razie wciąż wiem tylko tyle, że to jakaś odmiana klonu :). Może ktoś zna się i podpowie bardziej szczegółowo? Liść i nasiona wyglądają jak poniżej, kwiaty były na samym początku, czerwonawe, zebrane w "kiście", a samo drzewo jest wysokie i ma długie, opadające w dół gałęzie.


Na klonie oprócz wiewiórek bardzo często gości pięknie śpiewający, a i wyglądający nieźle, czerwony ptaszek. Nazywa się bardzo dostojnie - kardynał szkarłatny. Udało nam się go spotkać na spacerze i podejść dość blisko, ale zdjęcie telefonem niestety wiele nie pokazuje... Podpowiedź - ptaszek siedzi na słupku, na samym środku zdjęcia :)

 
"Upolowany" przez prawdziwego fotografa wygląda jak powyżej, a jeszcze jedna ciekawostka jest taka, że to właśnie jest pierwowzór czerwonego "wściekłego ptaka"

A poza tym w ciągu ostatniego miesiąca:
- Jedliśmy kluski. Wartości odżywcze makaronu z masłem nie powalają, zwolennicy zdrowej żywności drżą (gluten, nabiał, tłuszcz, sól = samo zło), ale przy kluskach dobry apetyt, samodzielne jedzenie i radość konsumentów gwarantowane, więc pozwalamy sobie :)

 
- Przechodziliśmy obok "domu Muminków" (na sąsiedniej ulicy!)

- Jeździliśmy mini-kolejką na "naszym" (kiedyś) skwerze z lokomotywami

- Chodziliśmy się pobawić do sklepu z zabawkami. W środku mają ustawione ze trzy kolejki, kuchnię, budowalnię lego i domek dla lalek, a na zewnątrz kanały z wodą, łódeczkami, dźwigiem itd. W samym sklepie mają nas już chyba dosyć (choć zwykle na koniec naszych przydługich wizyt kupowałam dla przyzwoitości jakiś drewniany tor lub zwrotnicę do naszej kolejki :), ale na zewnątrz można się bawić do woli i nikomu nie przeszkadzać.
- No i - last but not least - Karol kupił sobie rower i popyla na nim do pracy 10km, prawie codziennie. Teoretycznie zajmuje mu to tyle samo czasu, co metrem, ale w praktyce rower okazuje się pewniejszy. Np. dziś metro się wlekło i jechało godzinę zamiast pół. No i metro jest pod ziemią, a Karol w pokoju w pracy nie ma okna, więc jak jedzie rowerem, to się chociaż trochę naświetla dziennym światłem







Friday, May 17, 2013

Rest in peace



















 Gucio (na rowerze, na przejściu dla pieszych):
- Mama, co to jest?
- Rozjechana wiewiórka, nie przejeżdżaj po niej
- Czemu? Przecież już i tak rozpłaszczona


Wednesday, May 15, 2013

Kawałek chleba


 
W sobotni lub niedzielny poranek siedzieliśmy sobie przy stole, jedząc śniadanie - Gucio, Karol i ja. Stefek zwiedzał podłogę, przy czym ma w zwyczaju egzaminować każdy napotkany paproch czy okruszek. Polega to na tym, że najpierw badanemu obiektowi uważnie się przygląda, potem do skutku próbuje schwycić obiekt precyzyjnie dwoma palcami, a kiedy to się wreszcie uda, następuje badanie jadalności obiektu. Trzeba przyznać, że normy Stefek ma niezbyt wyśrubowane, bo prawie każde znalezisko zostaje sklasyfikowane jako jadalne.
Gucio, który coraz bardziej interesuje się bratem, oraz, jak powszechnie wiadomo, jest chłopcem o dobrym sercu (i umiarkowanym apetycie z rana), odłamując część swojej kanapki, zaproponował:
- Mama, rzućmy mu kawałek chleba

PS. Jeśli wydaje Wam się że duża nutella jest duża, to... No cóż, mnie się też tak wydawało, dopóki nie zobaczyłam jej na półce obok NAPRAWDĘ DUŻEGO masła:


PS.2. Stefek zapuszcza zęby! Standardowo na początek dolne jedynki. Są jeszcze malusie, ale już na wierzchu i ostre.  Testowane są ciągle i na czym się da, w tym, niestety, już dwukrotnie na piersi :/

Sunday, May 12, 2013

Raport drogowy

Myślę, że warto co nieco napisać o jeździe samochodem w Toronto. Jest to dość ważna część życia tubylców, więc głupio byłoby temat pominąć. Sytuacja na drogach jest równie ważna jak aktualna pogoda i ostatnie wyniki sportowe. Przekonać się o tym można niemal w każdym miejscu, gdzie jest telewizor, a telewizorów jest mnóstwo. Ja najczęściej oglądam te w naszym biurze - w windzie i w kuchni. Oglądam więc dość krótko, tyle czasu ile zajmuje podróż z G (ground floor) na 25, lub tyle ile zajmuje zrobienie kawy w ekspresie. Najpopurniejszy tu kanał telewizyjny (CP24 news) wyświetla ekran podzielony na kilka części. W prawym dolnym są zdjęcia z kamer ustawionych przy autostradach, nad nimi aktualne czasy przejazdu głównymi drogami. W głównej części ekranu co 15 minut prognoza pogody, przeplatana najświeższymi wypadkami drogowymi (i nie tylko drogowym), wynikami meczy (Blue Jays, Maple Leafs, Toronto Rapors, itp.), czasem informacjami z polityki. Nie trzeba więc mieć samochodu by móc martwić się korkami.

Jestem dość na bieżąco z przepisami drogowymi. Niedawno zdałem egzamin na tutejsze prawo jazdy. Na polskim można jeździć tylko dwa miesiące. Zdawałem teorię i niedługo po tym praktykę na mieście. Młodzi Kanadyjczycy mają trudniej, gdyż zdają egzamin wielostopniowo. Po zdanej teorii zaczynają jeździć po ulicach, pod okiem doświadczonego kierowcy (rodzica, starszego brata). Po roku praktyki zdają pierwszy egzamin praktyczny, po kolejnym roku drugi egzamin. Mi uznano doświadczenie z Polski, więc mogłem pominąć dwuletnią praktykę i od razu przystąpić do ostatecznego egzaminu. Tutejszy system egzaminowania całkiem mi się podoba. Po pierwsze, nie jest potrzebny ani instruktor ani szkoła jazdy (Ja sam wziąłem jedną lekcję z instruktorem.) Po drugie, egzaminowany jest kierowca, który już umie jeździć, więc egzaminator może lepiej ocenić co już umie, a czego powinien się nauczyć. U nas w Polsce po 20h jazd młody kierowca umie raczej nic. Sam egzamin praktyczny poszedł gładko, ale nie jest tu zawsze formalnością. Internet pełen jest skarg oblanych kierowców, zarózno młodych jak i takich z kilkunastoletnim doświadczeniem z zagranicy. Cóż, na egzaminie trzeba jeździć inaczej niż normalnie, np. co 5 sekund na autostradzie zerkać w lusterko, albo obracać głowę w kierunku każdej mijanej przecznicy (obie praktyki dość niebezpieczne na co dzień).

Jeżdżenie w Toronto nie różni się zbytnio od tego w Warszawie. Bardziej niż w Polsce przestrzegają tu ograniczeń prędkości, jednak 10 km/h więcej to norma, na autostradzie większość jedzie 20-30 szybciej. Same ograniczenia są niższe - 50 w mieście, 80 poza, na autostradach 100 lub 110. Przepisy drogowe są dość podobne, największa różnica to specyficzne dla Kanady (i USA) skrzyżowania "Stop All Way". Jak sama nazwa mówi, każdy kierowca musi się przed nim zatrzymać. Pierwszy rusza ten, który pierwszy stanął, niezależnie czy przyjechał z prawej czy lewej. W praktyce raczej się zwalnia niż zatrzymuje, rowery nawet nie zwalniają. Na takim skrzyżowaniu piesi są bezpieczni (nikt nie wjedzie pędem na skrzyżowanie), a ruch odbywa się dość gładko. Przepustowość takich skrzyżowań jest mniejsza niż rond lub standardowych z "Ustąp". Tutaj "Stop All Way" to wiekszość skrzyżowań w mieście. Na głównych drogach są zwykle światła, na takich o mniejszym ruchu "Stop All Way" (czyli na prawie wszystkich osiedlowych i niektórych w centrum). Zwykłych znaków "Ustąp" praktycznie tu nie ma, a znaku "Masz pierwszeństwo" nie ma nawet w przepisach.
Do niektórych rzeczy trzeba tu się przyzwyczaić. Chodniki są tu tuż przy drodze (u nas jest zwykle pomiędzy trawnik). Przez to skręcające w prawo samochody przepuszczając pieszych blokują ruch. A piesi idący wzdłuż poprzecznych ulic są na kursie kolizyjnym, zwłaszca czekając na zielone światło. Akurat w miejscu gdzie naturalne wydaje się oczekiwanie na zielone światło brakuje chodnika ze względu na "wyokrąglenie" skrzyżowania.
 
 
Żeby się sprawnie przemieszczać w Toronto trzeba jak najszybciej dostać się na jedną z autostrad. Mają tu Gardinera na estakadach wzdłuż jeziora, szeroką 401 (ponoć najruchliwsza droga w Ameryce Północnej),  Don Valley Parkway poprowadzoną doliną wzdłuż rzeki i kilka innych. Każda od 3 do 7 pasów w jedną stronę i pełna samochodów przez cały tydzień. Jechanie przez miasto nie jest zbyt efektywne. Drogi są dość szerokie, ale co chwila są światła lub Stop All Way, i do tego samochody zaparkowane na prawym pasie. Nie jest to jednak dla nas duże zmartwienie, nie mamy samochodu. Jeździmy komunikacją miejską, a ja od tygodnia i rowerem. To jednak temat na oddzielny post.

Tuesday, May 7, 2013

Się działo

Od rana pod oknami ruch, zajechała koparka, dziurę w jezdni wykopała. Akurat tuż przed naszym domem, bo to nasz odpływ kanalizacji (wspólny z sąsiadem) był do naprawy. Oprócz koparki był cały korowód innych pięknych pojazdów. 
Najpierw wywrotka, podjeżdżała aż trzy razy, bo dziura duuuża.


Potem szambowóz (?) lub coś podobnego, z pompą i czymś, czym zagląda się w rury.


Wreszcie betoniarka,


a po niej asfalciarka, której pracy nie widzieliśmy, bo jednak poszliśmy trochę na plac zabaw, i w efekcie, po dwóch dniach pracy:


Być może po tej całej akcji poprawi nam się zapach na klatce schodowej, bo był jakiś taki piwniczno-kanalizacyjny. A przynajmniej Gucio i dzieciaki z przeciwka (też z nosami przy szybie) mieli dwa dni uciechy.
Awarie rur czy kabli w ulicy muszą się tu chyba zdarzać dość często, bo jezdnia jest bardziej połatana niż na Białobrzeskiej. I w ogóle w całym Toroncie dziura na dziurze, tak że Warszawiacy - bez kompleksów, jest światowo!

Thursday, May 2, 2013

Weekendowe wycieczki samochodowe

Korzystając z tego, że na czas szukania mieszkania, meblowania i przeprowadzki mieliśmy wypożyczony samochód, zrobiliśmy sobie parę wycieczek krajoznawczych. 
Najpierw do niewielkiego, ale bardzo miłego miasteczka Port Perry nad jeziorem Scugog:
To było jeszcze w marcu, w Toronto nie było już śladu śniegu, a po drodze na polach całkiem sporo, w dodatku jeziora okazały się zamarznięte. Ale za to był plac zabaw (w tle jezioro) i fish-and-chips na obiad.
Po drodze i w samym Port Perry widzieliśmy kilka pięknych, tradycyjnych domków, ale z jadącego samochodu ciężko zrobić dobre zdjęcie, zwłaszcza telefonem. Wzdychaliśmy więc tylko, że jakby tu z nami był Dziadek Jacek, to na pewno by należyte zdjęcia zrobił.
Następna wycieczka była też na północ, też nad jeziora, i też jeszcze całkiem zimowa. Plan był taki, żeby pojechać drogą, która kończy się w małej wsi Honey Harbour nad jeziorem Huron.
http://goo.gl/maps/OVOyv
Okazało się, że jest to rzeczywiście koniec drogi (a przynajmniej skończonej, asfaltowej) i rzeczywiście tak mała miejscowość, że nawet nie było po co w niej wysiadać z auta. W okolicznościach zimowych nie było tam ani żywego ducha, tylko wielkie "parkingi" żaglówek: jedno i kilku-poziomowe, olbrzymie stalowe regały, na których stały sobie zafoliowane elegancko łódki i czekały na nowy sezon. W lecie zapewne miejscowość ma całkiem inny charakter, postaramy się to sprawdzić.
 

Było też kilka krótszych i bardziej męczących wycieczek - do szwedzkiego sklepu (tak, trzy wózki mebli nasze)


Jak mi ostatnio powiedział Tata - w Kanadzie wiosna jest przepiękna, trzeba tylko trafić na ten weekend. W tym roku zdaje się wiosna wypadła raczej w czwartek i piątek, a w weekend było już lato. Uczciliśmy ten fakt, i ostatni dzień wypożyczonego samochodu, wyjazdem na plażę. Znów na północ nad jezioro Huron, do całkiem plażowo-wypoczynkowej miejscowości Wasaga Beach
http://goo.gl/maps/e4ZJ2
Na szczęście to były pierwsze naprawdę ciepłe dni i stosunkowo mało ludzi zorientowało się, że pogoda jest plażowa. Nie było więc tłumów, ale po miejscowości widać, że potencjał na tłumy jest (hektary parkingów, disco-bary itd). W lecie musi tam być tak uroczo jak w jakichś, nie przymierzając, Rowach.
Co nie zmienia faktu, że piasek + woda + słońce = szczęśliwe dzieci, więc niedziela była bardzo udana (a w drodze powrotnej wszyscy oprócz kierowcy zasnęli po kwadransie).
Na innym, wysokim brzegu jeziora, który widać z plaży, są stoki narciarskie i było na nich jeszcze nawet trochę śniegu


 Stefan pierwszy raz w życiu widział z bliska piasek i nie poprzestał na oglądaniu...


Gucio robił babki, kopał doły (a właściwie stację metra - żeby się łatwo z domu na plażę jechało), biegał, jeździł rowerem, brodził i wspinał się na wszystko, przy czym utrzymywał, że w ogóle nie jest zmęczony i nie ma potrzeby wracać do domu.




A ja, jak zwykle w pierwszy cieplejszy dzień - spaliłam sobie kark (no nie, nie przez sweter, tylko właśnie wtedy, jak go zdjęłam).