Zdarzają się przypadki, kiedy wszelkie strategie zawodzą. Taką windą jeżdżę na parking koło pracy, gdzie trzymam rower. Tu nieunikniona jest dodatkowa legenda:
Friday, July 26, 2013
W windzie
Jeżdżenie windą powinno być proste, czyż nie? Kanadyjczycy też tak myślą, więc dla ułatwienia życia podróżnym, postanowili nie używać przycisku zero, ani takich z niezrozumiałymi dla ogółu liczbami ujemnymi. Standardowy przypadek jest dość prosty - parter to G (ground level), potem 2, 3, 4 i dalej w górę. Parking podziemny to dla windziarzy bułka z masłem - poniżej G pojawiają się jeszcze P1, P2, P3. Sytuacja lekko się komplikuje, gdy w budynku są dodatkowe piętra, choćby galeria handlowa, tak jak w budynku budynku, gdzie mieszkaliśmy w marcu. Wtedy między G a P wskakuje C (concourse), ew. C1 i C2, gdy galeria jest wielopoziomowa. Nie każda winda jednak jest taka skomplikowana. Czasem winda kursuje tylko na piętrach podziemnych. Wtedy, podobnie jak w klasycznym przypadku, mamy G i 2, 3, 4. Tym razem jednak, 2 jest pod G, gdyż 2 to pierwsze piętro podziemne, a 3 to piętro pod nim, i tak dalej w dół. Proste, czyż nie? Ta konwencja wyjaśnia sposób obsługi windy na stacji metra Eglinton. Tam są tylko dwa przyciski 2 i 3. Korzystając z dość przecież powszechnej wiedzy, że metro jeździ pod ziemią, możemy łatwo wywnioskować, że wsiadając na piętrze 2 i naciskając 3 pojedziemy w dół. Wyjaśnienie tej oczywistej oczywistości zostawiam czytelnikowi. Na stacji Union zrezygnowano z 2 i 3 i sięgnięto po bardzij klasyczne rozwiązanie - są tylko przyciski Góra i Dół. Na Union bywa sporo turystów, może więc Góra i Dół to dla nich, Kanadyjczycy woleliby 2 i 3. Czasami windziarze muszą zmierzyć się z trudniejszymi przypadkami. Nie w każdym budynku główne wejście jest na poziomie gruntu. Jest na to jednak eleganckie standardowe rozwiązanie - piętro z głównym wejściem lub recepcją oznaczane jest dodatkowo gwiazdką. W naszym pierwszym budynku wciskaliśmy zatem 9* by zjechać do recepcji.
Zdarzają się przypadki, kiedy wszelkie strategie zawodzą. Taką windą jeżdżę na parking koło pracy, gdzie trzymam rower. Tu nieunikniona jest dodatkowa legenda:
Zdarzają się przypadki, kiedy wszelkie strategie zawodzą. Taką windą jeżdżę na parking koło pracy, gdzie trzymam rower. Tu nieunikniona jest dodatkowa legenda:
Tuesday, July 23, 2013
Friday, July 19, 2013
Wednesday, July 17, 2013
Tuesday, July 16, 2013
Bezbazie
Po pierwsze muszę zaznaczyć, że dziś od rana nad Torontem ani jednej chmurki i 32 stopnie (miejscowi mówią, że 90, ale przesadzają :).
Mimo takich warunków wybrałam się z dziećmi i masą dokumentów do poleconego gabinetu pediatrycznego, żeby je zapisać do miejscowego odpowiednika pierwszego kontaktu/rodzinnego, czyli po prostu stałego lekarza. Trzeba dojechać: metrem i autobusem, albo jednym autobusem bezprzesiadkowo, ale potem dojść prawie kilometr. Wsadziłam Stefa w wóz, Gucia na rowerek i wybrałam drugą opcję.
W Toronto jest taka bardzo długa ulica (Yonge Street), która przecina miasto z północy na południe i dzieli poprzeczne ulice na część wschodnią i zachodnią, z oddzielnymi numeracjami, rozchodzącymi się od Yonge w obie strony. To jest logiczny system i dość dobry, oprócz takich razów (jak niestety dziś), kiedy komuś (niestety właśnie mi) pomyli się część wschodnia z zachodnią... Z pośpiechu, z upału lub wrodzonego rozmemłania, jakoś krzywo spojrzałam na adres gabinetu i pojechałam szukać naszej lekarki po stronie zachodniej. Po 30 minutach dreptania w upale, kiedy żadną miarą nie mogliśmy znaleźć numeru 586 (po zachodniej stronie akurat go nie ma), ani dodzwonić się do gabinetu, a było już z kwadrans po umówionej godzinie, sprawdziłam adres jeszcze raz: 586 Eglinton Avenue EAST. Google maps zaproponował 38 minut pieszo (mapa powyżej) lub 25 autobusem z przesiadką, a accuweather 32*C (odczuwalna 35)... Nie płacząc, żeby się nie odwodnić i nie robić scen na mieście, dowlekliśmy się do lodziarni, po czym pokrzepieni prze-słodkim czekoladowym gelato (lodziarnia była niby włoska, co objawiło się głównie ceną lodów), wsiedliśmy w autobus powrotny do domu. Panią Doktor serdecznie przepraszamy.
PS. Dodatkowy morał z tej historii jest taki, że zapiszemy się do jakiegoś lekarza nie poleconego, ale bliżej.
Monday, July 15, 2013
Lista przebojów, nr 10
Wywołany do tablicy zabieram głos w sprawie małych, lecz miłych, rzeczy w Toroncie.
10. Odliczanie do czerwonego
Na każdym skrzyżowaniu ze światłami licznik odmierza czas do czerwonego światła. Liczniki są teoretycznie dla pieszych, jednak są dobrze widoczne dla kierowców, w tym rowerowych takich jak ja. Odliczanie zwykle zaczyna się od 15, czasem od 25 sekund. Wiem wtedy czy warto nacisnąć na pedały i przejechać na późnym żółtym, czy jednak odpuścić, i odsapnąć przed wspinaczką na kolejną górkę. Odliczania do zielonego nie ma, wystarczy jednak zerknąć na odliczanie do czerwonego dla poprzecznej ulicy i wszystko jasne.
10. Odliczanie do czerwonego
Na każdym skrzyżowaniu ze światłami licznik odmierza czas do czerwonego światła. Liczniki są teoretycznie dla pieszych, jednak są dobrze widoczne dla kierowców, w tym rowerowych takich jak ja. Odliczanie zwykle zaczyna się od 15, czasem od 25 sekund. Wiem wtedy czy warto nacisnąć na pedały i przejechać na późnym żółtym, czy jednak odpuścić, i odsapnąć przed wspinaczką na kolejną górkę. Odliczania do zielonego nie ma, wystarczy jednak zerknąć na odliczanie do czerwonego dla poprzecznej ulicy i wszystko jasne.
Thursday, July 11, 2013
Plusk
Na placu zabaw mamy sadzawkę. Wcześniej, na wiosnę, była tylko wklęśnięciem w betonie i obietnicą letnich uciech. Pierwszego dnia wakacji odkręcili Pokrętło i jest.
Woda jest płytka, w sam raz do brodzenia, ale są i "pływacy", niektórzy nawet w okularkach. Inni z kolei wolą wjeżdżanie do wody spychaczem, wózkiem dla lalek albo zabawkową kosiarką (rowerem nie wolno).
Największym zdziwieniem byli dla mnie najpierw "ratownicy" - non stop siedzi koło sadzawki dwóch typów na leżaczkach, w koszulkach z logiem miasta Toronto. Nie są po to, żeby ratować (chlapiące dzieci mają być pod okiem opiekunów), ale po to, by obsługiwać POKRĘTŁO. Czyli napuszczać i spuszczać wodę. Bo - tu drugie zdziwienie - sadzawka dwa razy dziennie jest napełniana i spuszczana, w związku z czym woda jest bardzo czysta, ale nie bardzo ciepła. Oprócz tego do wody dosypywany jest chlor ze stojącego przy ratownikach wiaderka (a przynajmniej wiaderko ma wielki napis "CHLOR"). My się jakoś nigdy nie baliśmy specjalnie "zarazy z fontanny" ale coś sobie przypominam, że w Polsce pojawiały się w sezonie ogórkowym niusy o tym, jakie to straszne rzeczy można, chlapiąc się w miejskich fontannach, złapać. No więc w naszej, najwyraźniej, ich się nie złapie.
Summa summarum wczoraj spędziliśmy na placu 4-5 godzin (człowiek zmęczony pluskaniem musi trochę ochłonąć na huśtawce), bawiliśmy się pysznie i na pewno znów się wybierzemy, choć pewnie nie dzisiaj, bo dziś tylko 22*C. Pokrętłowi byli życzliwi i widząc, że stadko małych ludków świetnie się bawi, a słońce pięknie grzeje, użyli Pokrętła dopiero o 16:30, dając nam ponadprogramowe pół godziny - Gucio bardzo to docenił, bo zdaje się, że dla niego każde odstępstwo od regulaminu (w tym wypadku wypisanego na tablicy), to wydarzenie. Na szczęście nie umie czytać, i jak się człowiek wykaże refleksem, można taki regulamin "przeczytać" na głos w formie, w jakiej się go akurat potrzebuje ;)
Tuesday, July 9, 2013
Lista przebojów, czyli mała rzecz, a cieszy
Nowe miejsca i sytuacje zawsze postrzega się i ocenia przez pryzmat tych znanych, przez porównanie. Trudno odpowiedzieć krótko na pytanie "Jak jest w Kanadzie", ale z pewnością jest tu parę rzeczy, czasem bardzo małych, które bardzo ułatwiają lub uprzyjemniają życie, a które w Polsce nie są powszechne (jeśli w ogóle spotykane). Po kilku miesiącach uzbierała nam się mini-lista takich "przebojów". Jestem pewna, że po powrocie do Polski to właśnie tych rzeczy będzie nam brakowało. No, może nie bardzo brakowało, ale będziemy się za nimi rozglądać i z zaskoczeniem konstatować, że ich nie ma.
1. Wodopoje
Czyli małe "fontanny" z pitną wodą. Pije się, chwytając ustami strumień wody, nie dotykając kraniku. Tzn. wszyscy ufają, że wszyscy inni też tak robią :). Spotyka się je w bardzo wielu miejscach - w parkach, przy placach zabaw, w Ikei, w muzeach, w publicznych toaletach. Można się napić i nabrać wody na zapas - noszenie ze sobą niewielkiej butelki wielokrotnego użytku jest tu bardzo popularne i my też oczywiście swoją mamy. Dodatkowy plus takiego rozwiązania - mniej butelek PET, mniej zakładów butelkujących, mniej wożenia butelkowanej wody.
2. Wystawianie niechcianych rzeczy
Bardzo ekologiczne i bardzo proste rozwiązanie. Nie używasz czegoś, a nie jest jeszcze zniszczone? Zostaw przy chodniku, kto potrzebuje, ten weźmie. Przechodnie tacy jak Gucio trochę ten mechanizm komplikują, bo działają wg innej logiki - skoro coś jest do wzięcia, to natychimast tego potrzebują... Na szczęście jako nowo osiedleni mamy jeszcze sporo miejsca w mieszkaniu (i garażu) a nie tak dużo gratów, więc póki co ta Gucia polityka nas jeszcze aż tak nie boli. W ten sposób przygarnęliśmy jak do tej pory:
- fotelik samochodowy dla Gucia
- puf kwadratowy welurowy
- zestaw: naklejki chanukowe, ołówek i gumka do ścierania w kształcie gwiazdy Dawida
- miniaturowe kule metalowe do gry w boule na dywanie
- pudełko klocków K'nex - BARDZO fajnych (zwłaszcza dla mnie, a Gucio świetnie się bawi tym, co ja buduję)
- żabę skarbonkę, dzięki której Gucio zapoznaje się z siłą dolara (będzie o tym oddzielny post)
- wagon
- trampolinę
- 7xCD z muzyką
(Udało nam się za to nie wziąć: pluszowego węża boa, obrotowego krzesła, odkurzacza, kuchenki mikrofalowej, radia, szafek nocnych. Jeszcze ani razu nie udało nam się nic położyć przy naszym chodniku, bo jak na razie Gucio nie chce się z niczym rozstać, ale mini-boule są pierwsze na liście...)
Z klocków k'nex - prawda, że niezłe? |
3. Okna
Co mi się podoba w kanadyjskuch oknach? Otóż - nie otwierają się. Tak, tak, okna się nie otwierają i ma to same zalety. Po pierwsze, przestałam się bać, że dzieci mi przez nie wypadną (miałam zawsze taką wizję otwierając okno na Częstochowskiej). Do wietrzenia są niewielkie przesuwne części okna na dole, przy czym zawsze w otwór wmontowana jest siatka metalowa, więc nie da się wypaść i komary nie lecą. Po drugie i najważniejsze - nie da się tych okien myć. Tzn. z zewnątrz, a jak wiadomo tam jest najbrudniej, więc mycie w środku niewiele zmienia i nie warto się tym w ogóle zajmować. Jak dla mnie bomba i duża ulga. Nie to, żebym w Polsce myła :P. Ale byłam wyjątkiem, a tu w ogóle nie ma takiego zjawiska, jak panie pucujące okna ściereczkami. Jak już, to raz czy dwa w roku zamawia się firmę, przyjeżdżają panowie z długim sprzętem ^^ albo z drabiną i załatwiają sprawę. (Przy czym w wynajmowanym domu to też nie moje zmartwienie).
4. Menchie's
Lodziarnia (zdaje się, że amerykańska franczyza). Nie chodzi nawet o to, że lody są jakieś wybitne, bo nie są. Tzw. mrożony jogurt w kilkunastu smakach (chociaż nie wiem nawet, ile w tym jogurtu). Ale liczy się całe, jak to tutaj mówią, DOŚWIADCZENIE.
Gucio kocha wszystko w Menchie's - od ludzika w logo, przez wybieranie smaków (niebieskie lody smerfojagodowe!) i samodzielne pociąganie wajchy, posypywanie posypką (to zwykle robię ja, bo G ma w tej kwestii skłonność do przesady), aż po firmowe plastikowe łyżeczki, które trzeba wyrzucać po kryjomu, bo wszystkie najchętniej by zachował. W dodatku najbliższa lodziarnia tej sieci mieści się na rogu naszej ulicy więc też jest "nasza". Jedyna wada - nie jest tanio, ale lody nakłada się samemu, więc już umiemy ocenić na oko, kiedy przestać, żeby wyszło ok. 2 dolarów. (Kubeczki są, zapewne nie przypadkiem, bardzo duże i nasza zwyczajowa porcja wygląda w nich jak "trochę na dnie". Żeby wyglądało tak, jak na obrazku powyżej, trzeba by pewnie naładować koło funta lodów :)
Gucio spoważniał do zjęcia. Normalnie w tym wnętrzu jest rozentuzjazmowany |
Tak proste, że aż toporne, ale odporne, niezniszczalne wręcz. W dodatku doskonale spełniają swoją funkcję. Wagon zajmuje trochę miejsca, zgoda, i w mieszkaniu w bloku trudno byłoby to trzymać, ale mając dom - żaden problem, w garażu albo równie dobrze na dworze.
6. Granitowe blaty
Pewnie niezbyt ekologiczne. Zwykle też niezbyt ładne, choć my akurat mamy czarny i jest spoko. Ale niesamowicie wygodnie jest nie zastanawiać się, gdzie/na czym postawić gorący garnek, półmisek itp, albo czym zmyć ślady herbaty (buraka, marchewki...). Myślę, że dobrą, a bardziej przyjazną środowisku alternatywą jest blat betonowy i będę się na taki upierać przy najbliższej okazji.
Zdjęcie sprzed wprowadzenia się :) |
Zwłaszcza mikrofalowy. Zajmuje mało miejsca w szafce. Przygotowanie - 3 minuty. W wypadku nagłego ataku głodu lub gości - niezastąpiony. W dodatku wydaje się dość zdrową przekąską - prawie 100% kukurydzy, plus trochę soli i tłuszczu, o ile nie skusimy się na wersję o smaku maślanym, który "wywoływany" jest nie przy pomocy masła, ale jakiegoś świństwa.
8. Segregacja śmieci
Zaawansowana. I przede wszystkim powszechna i powszednia. Rzadko gdzie można spotkać pojedynczy śmietnik, wszędzie (na placu zabaw, skwerku, chodniku, peronie...) są dwa: śmieciowy i recyklingowy. Pod domem mamy kubły w aż trzech kolorach: czarny - na tzw. "śmieci-śmieci" - jeden duży na trzy mieszkania; granatowe - na recykling, tych mamy trzy; zielone - na odpady kompostowalne, są dwa małe (ze specjalnym zamknięciem, bo lubią w nich buszować szopy). Śmieciarze przejeżdżają co czwartek, opróżniając wystawiane przy krawężniku kubły. Zielone co tydzień, czarne i granatowe co dwa tygodnie, na zmianę. Co gdzie wrzucić wcale nie jest oczywiste, to cała dziedzina wiedzy. Dla mnie największym zaskoczeniem było to, że jednorazowe pieluszki są w Toronto kompostowane (ale uwaga - jednorazowe chusteczki do pupy już nie). Aby było łatwiej się połapać, miasto publikuje co jakiś czas instruktażowe plakaty, a na stronie internetowej działa nawet tzw. waste wizard - można wpisać w okienko nazwę śmiecia, z którym nie wiemy co począć, a "wizard" odpowie. Mam nadzieję, że po chwilowym zamieszaniu, w Polsce za parę lat będzie to podobnie sprawnie funkcjonujący mechanizm.
9. Suszarka do ubrań
Ta ma swoje plusy i minusy, i na początku wcale jej nie polubiłam. Po pierwszym mechanicznym suszeniu ubrania wyglądały, jakby były o parę lat starsze. Ale po kolejnych suszeniech nie ma już dostrzegalnej różnicy, a jak sobie pomyślę o tym rozwieszaniu, zdejmowaniu, wiecznie rozstawionej gdzieś w mieszkaniu drucianej suszarce... to jakoś za tym nie tęsknię.
Mieszkamy teraz co prawda w dzielnicy domków z ogródkami, więc nie trzeba by rozwieszać prania w domu, ale nie widziałam ani razu nic suszącego się na dworze. Zakazu chyba nie ma (a w Stanach w niektórych miejscach jest!), ale suszenie przez rozwieszenie jest tu uważane za wymysł zielonych ekstremistów, głównie tych przybyłych z Europy... Czyli w sumie do nas by pasowało :) ale jak na razie swoją eko-ekstrawagancję ograniczamy do nieposiadania samochodu i nieklimatyzowania mieszkania.
Monday, July 8, 2013
Pada
Wygląda znajomo, Warszawiacy? No, a to Toronto, dzisiejsze popołudnie. No co tu dużo gadać, leje. A mąż, jak co dzień, pojechał do pracy rowerem. Zdjęcia z Twittera
Myślałam, że wobec tego wróci metrem, ale chyba nie...
Tak że ten
My na szczęście mieszkamy na górce, więc tylko sobie patrzę, jak ulicą rzeka płynie w niższe rejony miasta. Will keep you posted.
Sunday, July 7, 2013
Canada Day Long Weekend
W poniedziałek 1 lipca mieliśmy święto. Wszystkie święta są tu w poniedziałek, co jest bardzo praktyczne, bo powstają długie weekendy (ale nie za długie, bo nie istnieje zjawisko "dni łącznikowych"). Canada Day z grubsza rzecz biorąc upamiętnia powstanie Kanady z trzech oddzielnych kolonii brytyjskich w 1867; dla dociekliwych więcej informacji w Wikipedii.
Święto uczciliśmy głównie zwiedzeniem kawałka wspomnianej Kanady, przez co ominął nas wystrzałowy pokaz w Toronto (tradycyjny sposób obchodzenia świąt państwowych, nie tylko Canada Day).
Fot. z internetu, tegoroczne. Jak widać trochę mamy czego żałować |
W sobotę wybraliśmy się w plener, do rezerwatu przyrodniczo-kulturowego obejmującego niewielkie leśne jezioro i stanowisko archeologiczne/rekonstrukcję osady Irokezów leżącej w jego sąsiedztwie.
Wejście do osady - rodzaj labiryntu, raczej przeciwko zwierzętom, niż wrogom |
Imponująca była "chałupa" zbudowana w całości z drewna (pni i wielkich kawałów kory), czyli tak zwany longhouse (dosł. długi dom). Taki budynek był mieszkaniem dla całego klanu, czyli w wypadku Irokezów babki-seniorki, która była szefową klanu, i jej córek oraz ich córek (itd) z rodzinami. Babka czy nawet prababka nie była wg naszych kategorii stara, bo po pierwsze wychodziło się za mąż ok. 13 roku życia, więc babką można było zostać dość szybko, a po drugie chaty, mimo swoich gabarytów były mocno zadymione (bo kurne) i kobiety, które zawsze nocowały wewnątrz, z powodu chorób podobnych jak u palaczy papierosów, umierały koło 40-stki. Dla równowagi mężczyźni, którzy często wyprawiali się z wioski w różnych sprawach i sypiali na zewnątrz, nie chorowali z powodu dymu, tylko ginęli w walce/na polowaniu/w wypadkach mniej więcej w wieku 35 lat... Informacje pochodzą od pracownika skansenu, który siedzi wewnątrz chaty (bez ogniska :) i opowiada zwiedzającym o życiu Irokezów.
Ilustracja z internetu |
Fot. z internetu - dobrze oddaje skalę i wrażenie z wnętrza. Uwaga - ukośne belki, spotykające się pod kalenicą, to już współczesne ulepszenie konstrukcji |
Ciekawym pomysłem było nosidło na niemowlaka, zrobione z deski i kieszonki ze skóry lub futra, wyścielone dodatkowo suszonym mchem, doskonale wchłaniającym wilgoć. W żadnym stopniu nie było ergonomiczne (ani dla noszącego, ani noszonego), ale można je było oprzeć o drzewo i robić swoje na grządkach z dyniami czy kukurydzą. Miało nawet pałąk do zawieszenia zabawek. Na dłuższe dystanse nosiło się dzieci w czymś w rodzaju "chusty", tyle że skórzanej - Irokezi nie znali tkanin, wszystko szyli ze skór i futer.
Okolica osady - malowniczo położone w lesie jeziorko - też bardzo nam przypadła do gustu. Zwłaszcza, że dało się je objechać rowerem i wózkiem.
Oczywiście nudno byłoby cały czas tak jechać po równym, więc jak się trafiły taaakie skały, trzeba było się obowiązkowo powspinać, nie zważając na komary (jasna plama na pierwszym planie).
W niedzielę wyruszyliśmy w innym kierunku, do parku zwanego "1000 wysp", na rzece Św. Wawrzyńca.
Nie odważyliśmy się na zwiedzanie kajakiem (ani kanadyjką), ale obejrzeliśmy sobie wyspy z dwóch perspektyw - z poziomu wody (konkretnie statku wycieczkowego) i z poziomu 400 stóp :) (wieża widokowa).
Gucio na statku. Niestety z powodu pyłków zakatarzony i zapuchniętymi oczami |
Rzeka Św. Wawrzyńca jest rzeką graniczną między USA i Kanadą, a konkretnie między stanem Nowy Jork a prowincją Ontario. Wysp jest podobno dokładnie 997, niektóre z nich są kanadyjskie, inne amerykańskie. Dzięki temu mógł zaistnieć na przykład taki miniaturowy most międzynarodowy:
Pomiędzy wyspami można spotkać najprzeróżniejsze jednostki pływające, w większości skutery wodne, statki wycieczkowe i prywatne motorówki posiadaczy prywatnych wysepek, ale, mimo ciasnoty, także większe okazy.
To ostatnie to, nie bójmy się tego słowa, zamek jakiegoś nowojorskiego potentata hotelarstwa...
Oprócz mini-mostu z wysepki na wysepkę, jest też porządny most między Kanadą a USA, a właściwie dwu-most, łączący każdy z brzegów rzeki z wyspą. Wyspa jest kanadyjska, więc mogliśmy tam pojechać, i posiada wieżę widokową, więc musieliśmy tam pojechać. Wieża architektonicznie raczej bez polotu, ale ma taką samą zaletę, jak swego czasu wieża Eiffel'a - czyli widok z niej jest dobry, bo nie widać samej wieży.
Po tak wyczerpującym dniu klapnęliśmy na chwilę u podnóża wieży, łapiąc ostatnie słoneczne promienie, a Gucio (niezmordowany) biegał z aparatem i pstrykał. Czasem mam wrażenie, że on nawet ma do tego talent. A na pewno wykazuje nowatorskie podejście do kadrowania i kompozycji.
Nocleg mieliśmy zarezerwowany w miasteczku Kingston, które, choć małe, ma chlubną przeszłość - przez krótki czas było stolicą Kanady, po czym pamiątką są stosunkowo liczne przyzwoite, kamienne budynki.
W poniedziałek nie dało się nie zauważyć, że całe miasteczko świętuje od rana - wszędzie flagi, baloniki itp, a przede wszystkim masa ludzi w barwach narodowych, czyli swojskich dla nas, biało-czeeeeerwonych. Ja najbardziej zapamiętam z Kingston wyśmienitą kolację (ceviche!) i nie mniej pyszne śniadanie (dzięki którym odzyskałam wiarę w ontaryjską kuchnię, bo niestety dotychczasowe doświadczenia z Toronto mieliśmy co najwyżej średnie). Chłopcy za to mieli dużo frajdy w muzeum sił powietrznych - Royal CANADIAN Air Force (czyli prawie RAF, i logo też prawie identyczne jak RAF-owskie kółko, tyle że z nieodzownym liściem). W ogóle Kanadyjczycy trochę mi zaimponowali tym, że już tak dawno temu wpadli na to, że nie warto tłuc się z Brytyjczykami o jakąś abstrakcyjną niepodległość, skoro w praktyce ją mają. Są częścią imperium tylko z nazwy; królowa, ta czy inna, od czasu do czasu przybędzie, pomacha tłumom i wraca za ocean (plus widuje się ją na monetach, na zmianę z kaczką czy łosiem), ale za to, jak sami dumnie podkreślają, mieli tu 200 lat pokoju.
Wracając do lotnictwa - być pilotem to marzenie,
z którego się nie wyrasta...
...ale kamyki też jednak są takie ciekawe!
Ostatnim akcentem długiego weekendu były niestety korki w Oszawce (Oshawa) i ich omijanie, ale niezrażeni w następny piątek ruszamy znowu. Tym razem na północ, nad jeziora i do lasów, czyli w poszukiwaniu jakichś okolic pachnących przysłowiową żywicą. A Gucio przy planowaniu wyjazdów ma jeden postulat (cytuję): "Żeby było jakieś miuzijem, na przykład kolejnictwa". Staramy się sprostać.
Subscribe to:
Posts (Atom)